Przy okazji mojej ostatniej (i jak na razie jedynej) relacji zamieszczonej na forum z wypadu w góry, konkretnie
Beskid Niski, obiecałem, że zamieszczę kolejny tekst. W górach bywam niestety bardzo rzadko więc dopiero teraz trafiła się okazja, żeby coś opisać

.
Tytułem wyjaśnienia, tekst z linka w pewien sposób łączy się z tym postem, ta relacja jest niejako duchowym spadkobiercą wyjazdu w Niski. Wtedy zakończyłem wędrówkę na progu Beskidu Sądeckiego, a teraz dokończyłem to, co rozpocząłem w listopadzie, tyle że w nieco innej formie - co również doprasza się małego wyjaśnienia.
Kocham góry, kocham górskie wędrówki, ale wielbie ponad wszystko rajdy przygodowe, ściganie się po górach w towarzystwie bólu, potu i łez

. Cudowne poranki po nieprzespanej nocy na rowerze bądź na pieszo, dziwne stany świadomości po kilkudziesięciu godzinach bez snu i ciągłe przezwyciężanie siebie gdy wszystko boli a do mety daleko...
Nie wiem czy wśród Was są miłośnicy takiej formy spędzania czasu w górach, jeśli więc przypadkiem nie spodobałaby Wam się ta relacja i podejście do gór zaprezentowane poniżej dajcie znać, nie będę następnym razem wrzucał relacji z zawodów

.
Relacja z zawodów adventure race - Bergson Winter Challenge 2008.
To było dziwne.
Nagle zdałem sobie sprawę jak bardzo niszczę swój organizm. Nieprzyjemne uczucie bólu emanowało z niemalże każdej części mojego ciała, a w głowie szumiało “odpocznij!”. Przeraziłem się, byliśmy dopiero w połowie trasy, a do mety pozostawało dobrych kilkanaście godzin napierania. Nie chciałem rezygnować - to zresztą nie wchodziło w grę - jednak świadomość tego, że sam sobie szkodzę była dość przytłaczająca.
Zapowiadał się piękny dzień, ruiny zamku efektownie górowały nad Rytrem a my podążyliśmy dalej, bo co niby miałem zrobić? Ból to rajdy, a rajdy to ból. Na każdych zawodach testujemy swoją odporność i wytrzymałość na niewygody, zmęczenie, brak snu i ten wszechogarniający ból, nie tylko fizyczny, może przede wszystkim ból psychiczny?
Nie wierzę w zły los…
Nie wierzę w zły los, fatum i jak to jeszcze tam zwał. Po prostu nie wierzę. Zwalić winę na pecha? To nie w moim stylu, jednak tegoroczny Bergson Winter Challenge dał mi sporo do myślenia, bo albo pech istnieje albo musiałem ostro nabroić! Zacznijmy od tego, że na tydzień przez zawodami partner, z którym miałem wystartować zrezygnował, zaraz potem zepsuł mi się suport, później rama, a gdy uporałem się z naprawą roweru konduktor nie chciał wpuścić mnie do pociągu, bo TLK nie przewozi rowerów, w międzyczasie gdy „walczyłem” z kierownikiem pociągu dostałem smsa z informacją, że telewizor mi w domu „padł”, piec nie chciał być gorszy i też się „obraził”, wylał wodę i sąsiędzi z dołu mieli mały potop, a jeszcze gdzieś po drodze wbiłem 3 razy zły pin do karty bankomatowej, ale to przecież drobnostka. Autentycznie bałem się co jeszcze spotka mnie na rajdzie, byłem przygotowany naprawdę na wszystko, a co stało się dalej?
… ale chyba coś jest na rzeczy…
Etap pierwszy to ledwie igraszka, niewinna zabawa – 5 kilometrów umyka nie wiadomo kiedy gdy już siedzimy na rowerach, już pędzimy na kolejny punkt kontrolny, już go podbijamy… Wróć! Siedzimy na poboczu przez bite 30 minut i toczymy boje z łańcuchem! Po godzinie od startu Piotrkowi zerwał się łańcuch, ja już naprawdę nie wiem co z tym fatum? Jest czy go nie ma?! Piotrek podjeżdzał przede mną, nagle zatrzymuje się i oznajmia mi tą „dobrą” nowinę. Nawet nie byłem zły, liczyłem się z tym, że coś mogło się stać, no i się k…. stało! Pominę może kompromitujące nas owe 30 minut, które spędzamy nad rowerem, koniec końców z modlitwą na ustach (żeby łańcuch wytrzymał do końca rajdu!) ruszamy dalej.
Czujemy się jak przebity balon, powietrze uszło gdzieś hen w górę. Wtaczamy się na punkt. Dociskamy mocniej w pedały i zaczynamy mijać kolejne teamy, pierwszy, drugi, trzeci… Adrenalina i radość z wyprzedzania a nie bycia wyprzedzanym przyjemnie nas napędza. Do bacówki pod Wierchomlą droga wiedzie pod górę zdradliwym, zlodowaciałym asfaltem (a może to nie był asfalt?), tempo drastycznie spada, ale nie tylko my zwalniamy. Na PK3 meldujemy się jako 24 team (odrobiliśmy 10 miejsc) z prawie 1,5 godziną stratą do liderów. Po 4 godzinach trwania rajdu to cholernie dużo…
A gdzie to całe adventure?!
Przed nami danie główne tegorocznego BWC – 60 kilometrowy trek po Beskidzie Sądeckim z odwiedzinami u królowej – jaśnie panny Radziejowej. Ja jestem tutaj po raz pierwszy, dla Piotrka, który jest przewodnikiem beskidzkim to już „enty” wypad w to miejsce. Nie dość więc, że trasa wiedzie niemalże samymi szlakami to w zespole mam jeszcze przewodnika! A gdzie to całe adventure?! Ruszamy raźno (jeszcze!) i zaczynamy naszą pogoń za czołówką. Kilka kilometrów dalej – na szczycie Pustej Wielkiej i PK4 (tadam!) jesteśmy już na 18 miejscu.
Przy zejściu mamy mały kłopot ze znalezieniem czarnego a później czerwonego szlaku, trzymamy jednak kierunek i po kilkunastu minutach odnajdujemy się. Dalszą drogę pokonujemy biegiem. Za Wierchomlą Wielką trafiamy na jeden z nielicznych elementów nawigacji na trasie, musimy odbić z czerwonego szlaku w drogę na zachód. Ktoś później powie o tych zawodach, że to nie był rajd tylko wyścig przygodowy. Wypada mi się tylko zgodzić z tą opinią. Bez większych kłopotów zdobywamy „piątkę” - Kicarz a ze mnie jakby ulatuje nieco mocy.
To nie było tak, że nie miałem sił i padłem plackiem na szlak. Zwyczajnie nie miałem pary w nogach żeby przycisnąć mocniej, Piotrkowi również jakoś specjalnie się nie śpieszyło i generalnie tempo nieco spadło. Przed startem owszem miałem ambicje powalczyć o jakieś „fajne” miejsce, przede wszystkim założyłem sobie jednak ukończenie zawodów, nie chciałem po raz kolejny zejść pokonany z trasy. Może właśnie z obawy przed takim obrotem spraw „nie dokręcałem śruby”?
Tymczasem zaczynało świtać. Nie często jestem w górach więc moja radość z kontemplacji wspaniałego wschodu słońca pod Niemcową przepełnia mnie do cna. Jest pięknie a zarazem strasznie monotonnie, droga dłuży się w nieskończoność, w dodatku dopada mnie senność, jak zawsze nad ranem. Gorąca herbata na PK6 stawia nas na nogi, zerkam na listę z zespołami i okazuje się, że do 8 miejsca tracimy tylko (aż?) około godziny czasu.
Na podejściu na Radziejową mijamy najpiękniejsze miejsce całej trasy, kapitalną panoramę Tatr. To jedno zdanie niech wystarczy, bo tak właśnie na rajdach przeżywa się piękne momenty, jakby na marginesie. Na szczycie czeka nas zadanie specjalne, podchodzenie po drabince alpinistycznej i zjazd na linie. Dla mnie drabinka to istny koszmar, męczę się strasznie i modlę o jak najszybszy koniec tej katorgi. Wiłem się na tej drabince jak piskorz, promienie słońca przyjemnie muskały twarz a w głowie kołatało pytanie „co ja tu robię?!”. Do Rytra czekał nas długi, nudny zbieg. A raczej zejście, nie miałem sił zbiegać. Wolałem się nie skasować, zwłaszcza, że do mety etapu mieliśmy jeszcze kawał drogi.
Ból to rajdy, a rajdy to ból
Dochodziliśmy do Rytra gdy uświadomiłem sobie pewną rzecz.
To było dziwne.
Nagle zdałem sobie sprawę jak bardzo niszczę swój organizm. Nieprzyjemne uczucie bólu emanowało z niemalże każdej części mojego ciała, a w głowie szumiało “odpocznij!”. Przeraziłem się, byliśmy dopiero w połowie trasy, a do mety pozostawało dobrych kilkanaście godzin napierania. Nie chciałem rezygnować - to zresztą nie wchodziło w grę - jednak świadomość tego, że sam sobie szkodzę była dość przytłaczająca.
Zapowiadał się piękny dzień, ruiny zamku efektownie górowały nad Rytrem a my podążyliśmy dalej, bo co niby miałem zrobić? Ból to rajdy, a rajdy to ból. Na każdych zawodach testujemy swoją odporność i wytrzymałość na niewygody, zmęczenie, brak snu i ten wszechogarniający ból, nie tylko fizyczny, może przede wszystkim ból psychiczny?
Mógłbym napisać, że trasa była banalna nawigacyjnie, napiszę tylko, że od Rytra do końca etapu – 20km – szliśmy cały czas czerwonym szlakiem! Zapowiadał się długi spacer. W międzyczasie dogoniliśmy, albo zostaliśmy dogonieni przez 2 teamy, kręciliśmy się w okolicach 15 pozycji. Droga dłużyła się niemiłosiernie, mijały kolejne godziny a my parliśmy przez śnieg. Końcówkę etapu robiliśmy bardzo wolno, Piotrek ślizgał się raz po raz w śniegu i bluźnił nie mniej często. Z radością powitaliśmy więc bacówkę pod Wierchomlą, ale i z pewnym niepokojem, jak poradzimy sobie na rowerach?
Ostatni etap
Zjazd z bacówki w kierunku Szczawnika a dalej Muszyny to jeden wielki koszmar. Pokonanie 5 kilometrowego oblodzonego odcinka zajęło nam strasznie dużo czasu, od zaciskania klamek hamulców bolały mnie ręce, ciągłe hamowanie i niska prędkośc tuszowały nasze braki w technice. Lepsze zespoły pokonały ten odcinek 2 razy szybciej. Do Tylicza gdzie umiejscowiony był pierwszy PK 2 etapu rowerowego droga wiodła cały czas w dół. Gdyby nie problemy Piotrka z „brakiem przystosowania pewnych części ciała do długtrwałej jazdy na rowerze” (po ludzku – bolała go dupa ) to byłoby naprawdę nieźle.
Punkt podbijamy już o zmroku. Znowu mijamy się z zagranicznym zespołem, który od kilku godzin towarzyszy nam na trasie, raz przed nami, raz za nami. Przejazd przez Mochnaczkę budzi we mnie miłe wspomnienia z kapitalnego wypadu w Beskid Niski w zeszłym roku, Piotrek jak na przewodnika przystało opowiada mi o miejscowej cerkwi a Łotysze trzymają się tuż za nami. W takiej kompani pędzimy na kolejny punkt. Za Mochnaczką zaczyna się szaleńczy zjazd. Niesieni fantastycznym zastrzykiem adrenaliny dojeżdzamy do Kotowa gdzie zaczyna się z kolei mozolny podjazd. Jak to w góach, raz z górki, raz pod górkę!
Łotysze nam uciekają i więcej ich już nie zobaczymy. PK13 wcale nie okazuje się pechowy, podbijamy go bez większych problemów. Najtrudniejsze jednak miało się dopiero zacząć - podjazd, a właściwie podejście na Hale Łabowską. Na rowerach jedziemy do jakiegoś 5 kilometra przed schroniskiem, dalej jazda staje się niemożliwa (przynajmniej dla nas) i zaczynamy mozolną (czy zauważyliście, że często używam słów takich jak „mozolnie”, „nużące”, „nudne”?) wspinaczkę.
Żeby nie zwariować co jakiś czas patrzę na licznik i z przerażeniem notuje jak wolno się poruszamy. Ciężko w takich momentach wykrzesać z siebie wolę walki, sięgnąć gdzieś po głęboko ukryte rezerwy i jeszcze powalczyć na ostatnich kilometrach. Przecież nie tylko nam jest ciężko, wszyscy przeżywają ciężkie chwile. Popadliśmy w specyficzny stan otępienia, po prostu posuwaliśmy się dalej, jedyną naszą motywacją było dojście na górę, nie liczył się czas, miejsce, przeciwnicy, chcieliśmy żeby to po prostu się skończyło…
Rzeczywistość z innej bajki
I wtedy zaczęło się dziać coś dziwnego. Piotrek zasypiał na stojąco a ja lawirowałem pomiędzy dwoma światami. Pierwszy raz mi się coś takiego przytrafiło. Dopadła mnie senność, otępienie, czułem jakbym z boku obserwował naszą wspinaczkę, mój głos wydawał mi się czymś zupełnie obcym, tak jak gdybym słyszał czyjąś rozmowę. Byłem JA i jakiś inny JA, który prowadził rower i rozmawiał z Piotrkiem. To było naprawdę dziwne. To nie było zmęczenie, zwyczajna senność, to był zupełnie inny stan świadomości. Z jednej strony dość przerażający ale z drugiej strasznie pociągający. Czułem się jak poszukiwacz przygód, który stąpa po nieznanej ziemi i odkrywa to, czego jeszcze nikt inny nie widział.
Wkrótce jednak ów stan minął, w oddali zobaczyliśmy światełko schroniska. Tak naprawdę to najgorsze wcale nie było za nami, przeklinamy podejścia, ale tylko do chwili gdy przyjdzie nam schodzić! W dodatku z rowerami! Pamiętam, że sporo przeklinałem na tym odcinku, i organizatora, który na sam koniec zafundował nam taką „masakrę”, ale i tak zwyczajnie, dając upust złości, zmęczeniu, tym wszystkim emocjom, które nosiłem w sobie. Uczucia jakie towarzyszą zejściu po stromym stoku najeżonym stertami kamieni z rowerem po 20 kilku godzinach napierania – bezcenne (?).
Jak chomiki w kółku
W dole słychać było szum potoku, to tam kończyła się nasza - a raczej moja, bo Piotrek znosił to dzielnie – gehenna. Jeszcze tylko kawałek zaśnieżonej i oblodzonej leśnej drogi i wyjechaliśmy na asfalt w Łomnicy Zdrój. Po kilku minutach znów wpadłem w sidła owego „stoje z boku i obserwuje co ten wariat robi”, czułem się jak gdybym płynął, wszystko wydawało się takie nierzeczywiste, ale jednak gdzieś na horyzoncie zamajaczył most z ostatnim punktem kontrolnym.
Ten sam most, przez który przejeżdzałem 36 godzin temu szukając bazy… Zatoczyliśmy wielkie koło, znów pojawiliśmy się w tym samym miejscu. Zmęczeni, brudni, niewyspani, głodni ale i szczęśliwi. Ostatnie zadanie specjalne było tylko formalnością, 500 metrów dalej czekała na nas meta, szampan i zimna pizza…
Ostatecznie zawody kończymy po 26 godzinach i 50 minutach, taki czas daje nam 15 miejsce na 58 zespołów, które zdecydowały się podjąć tegoroczne wyzwanie.
PS. Fotki “ukradłem” z napieraj.pl oraz adventurerace.pl.