Ekipę kompletujemy na dworcu PKS - 6:10 do Palenicy odjeżdża jak zawsze prawie pusty, oprócz nas jest jeszcze para z nartami w pokrowcach (jadą na Słowację), po drodze w Bukowinie dosiada się jeszcze pogranicznik z radiostacją (ten sam, co zawsze - deja vu, czy co?), ale do końcowego przystanku zostajemy sami. Szlaban Maoistów jest jeszcze podniesiony, więc omija nas przyjemność płacenia haraczu, wory zarzucamy na grzbiety i w drogę.
Michaś próbuje się odciążyć i ładuje plecak z żarciem i linę na sprzęt zjazdowy, jednak konstrukcja okazuje się niestabilna i co chwilę ląduje w śniegu.
Droga mija nam szybko - w końcu nie idziemy asfaltem, tylko po śniegu, jest pusto, mijają nas tylko dwa samochody (jeden z nich to sławny Maciej z KEiR ?Grześ?). Na Włosienicy przyszło nam do głowy, że należy przestrzegać zaleceń TPN i skręcamy na zimowe obejście terenu zagrożonego lawinami... Kto szedł ten wie, kto nie - niech spróbuje. Szlak piękny, malowniczy, prowadzi przez ośnieżone mostki, zawijasami po pagórkach pośród przyprószonych śniegiem świerków - jednym słowem PKP, a do tego niejako przy okazji można zdobyć miejscową Stację Meteo. Jak sobie pomyślę, ile
trudu i wyrzeczeń kosztowało nas zdobycie podobnej w sąsiedniej dolinie przed rokiem...
Logujemy się w schronisku, przepak, śniadanko i w drogę. Nasz cel szczerzy się nad drugim brzegiem stawu. Lampa nie zamierza dziś odpuścić, mimo lekkiego mrozu idziemy w samych koszulkach, a i tak jest gorąco. Wprawdzie śnieg jest nieco wredny - na twardym betonie leży 20-30cm masła i miejscami poduchy nawianego pyłu, jednak zima to zima - można iść prosto do góry, bez zakosów. Wbijamy się w jeden z kilku śladów wiodących w kierunku Doliny Za Mnichem i po kilku(nastu) przerwach na sapanie i lanserskie fotki jesteśmy przy drogowskazie na progu. Dalej wiedzie tylko jeden ślad, dwóch ludzi szło przed nami. Spotykamy ich wracających nad Mnichowymi Stawkami. Oczywiście Maciej związany liną z partnerem, to z jego śladów korzystamy. Oni byli dalej, ślady nikną za Mnichową Kopą - pewnie na Zadnim, my skręcamy w lewo, prosto pod ścianę.
Zostawiamy plecaki, szpeimy się i do góry. W miejscu, gdzie latem jest ścieżka wiodąca prosto na przełączkę (a może to nie tu? w śniegu jakoś inaczej to wygląda) teraz idziemy techniką frontalną, w śnieg wchodzą tylko przednie zęby, a i to trzeba dobrze przywalić. Najgorzej ma
Michaś, koszyki na miękkich butach to nie to samo, co półautomaty na sztywnej podeszwie, ale nie pęka i wyłazi do góry. Na trawersie pod płytę wiążemy się, śnieg robi się trochę "wyjeżdżający" a poniżej piękne skałki czekają tylko, żeby wyhamować zjazd.
Przez płytę prowadzi
Paweł Młody, wpina się we frienda tkwiącego tu od dawna (to już drugi, którego widziałem na Mnichu), prawie przebiega po śniegu pokrywającym płytę i ładuje kość w szczelinę nad nią. Dalej nie jest już tak szybko, trzeba zrobić trawersik (latem banalny nawet w zwykłych butach, teraz spod raków lecą iskry) zagrożony wahadłem ale jakoś puszcza i
Młody melduje się na półce pod szczytem. Zaczynamy się spieszyć, bo słońce coraz niżej a nasze latarki w plecakach... pod ścianą. Na Wrotach widać sylwetki narciarzy, zjeżdżają do Moka. Kolejno ładujemy się do góry, sesja zdjęciowa, przewinięcie liny i szybki zjazd. Jednak zachód słońca z Mnicha wygląda naprawdę pięknie.
Latem po zjeździe zwija się linę i schodzi ścieżką, teraz musimy jechać dalej - najpierw ze starego haka z kawałkiem repika (wyglądał na nowy), później ze stanowiska z łańcuchem i na koniec z bloku skalnego. Trochę się bałem, że lina może się z niego zsunąć i tak głęboko go podkopałem, że po zjeździe
Pawła i
Michasia zaklinowała się na amen. Trzeba ją było rozwiązać i zrzucić na dół, ale w czym problem? Przecież do góry doszedłem tu na żywca, więc na dół też dam radę... Fajna rzecz, polecam każdemu. Zejście tyłem po ciemku na przednich zębach i z jednym czekanem. Noga, noga, dziaba, noga...
Ale jakoś poszło, zjadamy po batonie, czołówki na kaski, jabłuszka przypinamy taśmą do uprzęży (coby się nie zgubiły) i jazda na dół. Mimo latarek niewiele widać - spod butów leci śnieg zalepiający natychmiast okulary jednak drogi ubywa znacznie szybciej, niż w tamtą stronę. W ścianie Mięguszowieckich widać światła - najpierw jedno kiwające się powoli na szlaku z Kazalnicy, później drugie płynnie przesuwające się zakosami w dół po... Wielkiej Galerii Cubryńskiej. Ktoś przy latarce zjeżdżał z Hińczowej prosto na Morskie Oko i raczej wiedział, co robi - dochodząc do schroniska obejrzałem się jeszcze, był w połowie wysokości ściany i nadal się przemieszczał a rano jego ślady były widoczne na Szerokim Piargu.
Przed samym stawem ładujemy się oczywiście nie w ten żleb, co trzeba i robi się fajniutko - nachylenie takie, że o jabłuszkach można zapomnieć - niestety nie mają kierownicy do omijania kamieni. Jeszcze tylko przejście przez staw i jesteśmy w schronisku. Kuchnia już nie działa (jest tylko wrzątek samoobsługowy), na szczęście bufetu jeszcze nie zamknęli. W jadalni siedzą Francuzi - to ich widzieliśmy, przyszli przez Szpiglasową, Pod Zadnim Mnichem wyemigrowali na Słowację i wrócili przez Wrota. Wciągamy po browarze i lulu, dzień można zaliczyć do udanych.