-„Trzeba iść”, wiąże buty i wychodzę z domu, jest 3:45, Łukasz już na mnie czeka na parkingu, dziwne, zawsze to ja czekałem aż przyjedzie, no nic, ładuję plecak do bagażnika i ruszamy po Pawła, w kilkanaście minut później jedziemy pustą o tej porze Zakopianką. Za oknami auta, pogoda nie wróży nic dobrego, mgła i deszcz, nie martwimy się jednak, wczorajsza prognoza brzmi jednoznacznie, na Słowacji będzie ładnie.
-„Widziałeś, Paweł słodzi cappuccino”, mówię do Łukasza, nie odpowiada, powoli pijemy kawę, to już tradycja, zawsze po drodze zatrzymujemy się na jednej z przydrożnych stacji benzynowych, kawa ożywia nasi i pozbawia resztek snu, a przestrzeganie wyprawowego rytuału upewnia nas że wszystko idzie dobrze.
-„Nie idę, zostaję w aucie i śpię” mówię patrząc na kolegów błagalnym wzrokiem, może jednak zostaniemy w aucie, niestety nie reagują, wiedzą że to żart, zbieramy plecaki, zakładamy stuptuty i chwilę później szukamy żółtego szlaku, jest 7:30.
-„Myślałem że tu nie będzie śniegu”, nie wiem który z nas powiedział to pierwszy, nie ważne, nikt z nas nie spodziewał się go spotkać tak nisko. Idziemy przez las, jakiś czas temu zostawiliśmy za sobą usianą krokusami polanę z drewnianą altanką, a teraz właśnie wchodzimy w kosówki przysypane śniegiem, kto nie chodził, tan nie wie ile kłopotu może sprawić przedzieranie się przez nie skacząc z krzaka na krzak, wszystko by uniknąć zapadania się po pas w śniegu i oswabadzania schwytanych pod śniegiem kończyn.
-„Tym grzbietem do góry”, z początku potwierdzam, jednak po chwili mam wątpliwości, „czekajcie” krzyczę, „sprawdźmy czy dobrze idziemy”, wyciągamy gps, mapę, no tak, idziemy źle, to nie ten grzbiet, na szczęście nie odeszliśmy zbyt daleko, nie będziemy wracać, idziemy najkrótszą drogą.
-„Ale widoki”, ciężko znaleźć słowa aby choć w części oddać ich urok, myślę gapiąc się w wyrastającą z Batyżowieckiej Doliny zbocze Gerlacha, góra ze swoimi śnieżnymi żlebami, z tej perspektywy robi niesamowite wrażenie, dzika i niedostępna, nie gorzej prezentuje się Dolina Popradu, płaski pas terenu, pomiędzy górami, dziś wygląda jakoś nieziemsko, niczym mapa wyrwana wprost z gry rpg, te małe miasteczka, zielone pola, wyraźne linie dróg i te morze obłoków ponad nią.
-„Gdzie on tak goni”, zagaduję Łukasza, „nie wiem” odpowiada, Paweł jest już wysoko, robi nam zdjęcia, stojąc na kupie kamieni o bliżej nieokreślonej nazwie, na mapie jest tylko wysokość – 2366. Powoli skaczemy po wystających ze śniegu kamieniach co chwilę odpoczywając, zaraz będziemy na górze.
-„Chowam kijki i wyciągam czekan”, Paweł ma rację w dalszej drodze kijki tylko by przeszkadzały, raków nie zakładamy, śnieg jest zbyt mokry i lepki, pijemy herbatę, delektując się widokami, już wiemy że, grań nie puści nas łatwo, trzeba trawersować zachodnie zbocze.
-„Tu jest trudno”, „Kvrwa mać, dlaczego nie mówiłeś wcześniej”, krzyczę, spoglądając na prawie gładka pochyłą płytę, którą przed chwilą pokonał Paweł, chwilę kombinuję, miniemy ją, obejście zajmie kilka minut, po co ryzykować, zwłaszcza w takim miejscu, z dala od szlaków i ludzi, tu skręcenie nogi skończyło by się niechybnie interwencją ratowników, a przecież nikt z nas tego nie chce.
-„Widzisz szczyt ?”, przez chwilę widziałem wielki blok kamienny wieńczący szczyt, teraz znikł mi z oczu, jesteśmy w chmurach, widoczność ogranicza się do 100, może 150 metrów, nie wiem kiedy zgubiłem okulary, teraz bez nich mrużę oczy. Wiem jedno, tam na dole przy płycie, popełniliśmy logistyczny błąd, błąd który będzie nas kosztował wejście na szczyt, rozdzieliliśmy się, nie sprawdzając położenia weszliśmy w niewłaściwy żleb, zaszliśmy wysoko i teraz siedzimy gdzieś na 2520 metrach wpatrując się w zasłonięty mleczną kurtyną upragniony szczyt, jest tak blisko.
-„Chodźmy dalej”, Paweł ma wielkie „parcie” na szczyt, żal mi go kiedy mówię „wracamy, to już koniec”, Paweł się nie poddaje, nie wierzy kiedy mówię że do szczytu jeszcze daleko, gps rozwiewa wątpliwości, atmosfera robi się nerwowa, stoimy zmarznięci na zboczu, w przemokniętych butach zimno mi w palce, ubieram wszystko co mam na siebie, mam dreszcze, jest 14 i nie mam sił ani ochoty przedłużać czegoś co nie ma już w tej chwili sensu. Łukasz proponuje abyśmy poczekali, można coś ugotować i zjeść, może zobaczymy dalszą drogę, jeśli nie, wracamy.
-„Woda jest zupełnie zimna”, mimo kilkunastominutowego gotowania nie udało się nam zagotować wody, nie będzie nic ciepłego, niedaleko od nas z hukiem schodzi lawina, za chwilę druga, skaczę i macham rękami aby się troszkę rozgrzać, nikt z nas już nie ma wątpliwości, wracamy.
-„Idziemy wprost tym zboczem”, śnieżne zbocze to najkrótsza droga na dół, śnieg jest ciężki i mokry, zsuwa się pod swoim ciężarem, nie mamy siły aby je okrążać, gdy wchodzę na nie rozpinam pas biodrowy, co chwilę oglądam się do tyłu. Dość, robimy dupozjazd, Paweł pojechał już dawno, wchodzę w zrobiony przez niego ślad i jadę, ależ ten śnieg jest mokry.
-„To Twoje ?”, pytam widząc Pawła na środku lawiniska, „tak” – odpowiada, „zsunęło się za mną, uciekłem w kosówkę”, patrzę w górę na schodzącego Łukasza, kiedy dochodzi do nas mówię „wynośmy się jak najszybciej”, nie idziemy po śniegu, człapiemy po czymś o konsystencji pośredniej między woda a śniegiem, w butach mokro, poranne przejście przez kosówkę było tylko niewinną zapowiedzią tego co nas czeka teraz, jeśli nie uda Ci się trafić na wystająca ze śniegu gałązkę, zapadasz się po pas, koszmar.
-„Nie depcz kwiatków”, śmiejemy się patrząc jak Łukasz fotografuje krokusy, tu nie ma już śniegu, został za nami, jeszcze kilka chwil i będziemy w aucie, powoli wracamy do rzeczywistości i związanych z nią problemów, „zatrzymamy się gdzieś przy sklepie ? jakiegoś browarka bym kupił” pytam Łukasza, „Oczywiście” odpowiada, za kilka godzin będziemy w Krakowie, jakieś piwko przed snem, a rano do pracy …
Ostatnio edytowano Pn kwi 21, 2008 7:49 pm przez golanmac, łącznie edytowano 1 raz
|