No więc po dwóch dniach sportów wodnych nadszedł ranek Niedzielny, kiedy to powinniśmy się zbierać do powrotu… Ale jak tu wracać, kiedy za oknem ładna pogoda??? No, ale Mięgusze… To na wieczór byśmy dopiero do Moka zeszli… No to powtórka z piątku – ładujemy się na Mnicha.
Wstaliśmy coś kole bałt 6.00 coś przetrąciliśmy, ubraliśmy się i w drogę, chwilę później wszyscy (za wyjątkiem Adama) zameldowaliśmy się w Nawym moku porozrzucani po piętrach i okupujący kibelki… Jakaś zbiorowa akcja taka???? Any sabotaż????
No, ale później już bez żadnych tam takich poszliśmy ceprostradą w górę…
Stawiki były śliczne i po dwóch dniach ulewy zalały szlak na Wrota… A my między skałkami i trawkami zajęliśmy się wyszukiwaniem ścieżki… Minęła nas grupa która miała parcie na Mięgusza, a my drepta, drepta dotarliśmy na plecy Mnichowe. Tu charakteryzacja, lans, sport sunglasy no i oczywiście sesja zdjęciowa – a jakże
Zostawiliśmy ciuchy i plecaki w kolibie i zaczęliśmy się przedzierać przez labirynt, który w efekcie miał nas doprowadzić pod płytę. Dojście pod płytę nie jest raczej skomplikowane, i myślę, że można bez asekuracji dojść pod nią nie tylko tak jak my, lecz jeszcze na kilka innych sposobów, choć już teraz jest się gdzie spitolić. Cure’czka ma 50 pomysłów na minutę gdzie jeszcze można by tu skręcić i pójść dookoła, na szczęście to tylko pomysły i takie tam standardowe marudzenie do którego ja przywykłem już dawno, a reszta chyba zaczęła przywykać. I w ogóle to „daleko jeszcze???”
Dochodzimy pod płytę – myślałem, że jest bardziej stroma, i że to jeszcze nie jest to miejsce, gdzie robi się mniej bezpiecznie – wlazłem na nią z rozpędu i dopiero w połowie płyty połapałem się o co kaman…
Tak pomyślałem sobie, że jak już wlazłem, to może już poprowadzę resztę na pierwszego, ale siła złego na jednego – ma być jak wcześniej zaplanowaliśmy bla, bla, a prowadzenie miał przyobiecane Dresik i w ogóle, więc uległem przeważającej sile, wpinam ekspresa, przekładam linę i robię pierwszy w tym dniu zjazd z porażającej wysokości 2 m czyli z płyty na… pod płytę
Dalej poszło nam jak z płatka – 8,5 godziny rozplątywania liny i tuż przed północą Dresik wchodzi na kluczowy wyciąg. W między czasie sesja, Cureczka się nudzi, ogólnie mamy niezły ubaw, bo w zasadzie to mogliśmy wpaść na to, żeby liny sklarować w przyjemniejszych okolicznościach przyrody.
Dresik atakuje, Chody asekuruje… Tekst Dresika nas powala, to było coś w rodzaju: „Chódy, Ty mnie asekuruj, bo tak jak teraz, to mi się przejście free solo powinno liczyć”, Na co Chody: „Dresik, w lewo!!!, Dresik w prawo!!! Dresik, spier…laj”
… a śmiechom i żartom nie było końca… a Grubyilysy pewnie więcej nie będzie chciał z nami pojechać, bo nie takich komend się spodziewał, i chyba myślał, że jesteśmy zdrowsi na umysłach – a tu nie

…
No nic, Dresik znika za tajemniczą formacją skalną, którą Paryski nazwał nosem, a która bardziej wygląda jak kamień niż nos, a wiadomo jak pasuje kamień do nosa

… Adam co prawda wspominał, żeby Dresik przerzucił linę nad nosem, bo się zaklinuje, ale Dresik myślał, że to chodzi o jego prywatny nos i lina się zaklinowała… W ogóle to Dresik zniknął, kontakt z nim się urwał i w ogóle nie wiedzieliśmy, czy sam Dresik się nie urwał… Ale nie, zadzwonił, że już po szczytowaniu (pewnie dla tego to tyle trwało) i że Chódy może iść… Po chwili zadzwonił, że nie może zebrać luzu i że Chody nie może iść, więc wymyśliliśmy, że teraz pójdzie Adam, uwolni linę Dresika i Chódego i w taki sposób Chódy też będzie mógł popodziwiać widoki. Słowo ciałem się stało, i za chwilę Gruby pojawił się na półeczce – to był taki pitstop naszego zespołu (tzn. Cure’czki, Grubego i mojego) ponieważ naszej trójce musiała wystarczyć jedna lina i robiliśmy całość na dwa wyciągi.
Jak Adam pojawił się na półeczce, to Chody zniknął za nosem a my z Cure’czką powoli zamarzaliśmy… Te dwa cwaniaki robili tylko jeden wyciąg, więc na luzie już się opalali, a ja dalej marzłem… Po chwili za nosem zniknęła Cureczka, podjechała do pitstopa i jak to w pitstopie usłyszałem rozmowę o samochodach:
„Masz Auto??? Auto się pytam, czy masz?????
Od razu miałem tylko jedno skojarzenie: „Kupiłeś marchewkę??? Marchewkę się pytam, czy kupiłeś???”

– po prostu umarłem, ale po chwili z marchwi wstałem, bo oto moja pora!!!
No więc ja od razu: chyc, myk, szast, prask, jeb, hop pozbierałem szpej który porozrzucali po drodze moi poprzednicy i już byłem „po drugiej stronie nosa” – jak Alicja po drugiej stronie lustra… Tylko, że tu nie było naćpanego kapelusznika i ujaranego kota a Cureczka i Adam w pitstopie
Zrobilimy drugi szybciutki króciutki wyciążek, na górze usłyszałem znowu rozmowę o samochodach (…marchewkę się pytam, czy kupiłeś???), podwoiłem swoją wagę zabierając resztę żelastwa i znów chyc, myk, szast, prask, jeb, hop byliśmy w komplecie na szczycie FAMFARY!!!!!!!
Posiedzieliśmy, podłubaliśmy w nosie, kto tam z resztą chciał to sobie podłubał gdzie tam chciał… Miejsce dłubania nie było z góry narzucone… Ja na przykład…Eeeee… Nudy, ale Chody!!!! O hoho!!!!
Adamowi się śpieszyło na pociąg, więc szybko przygotował linę i pojechalimy w dół:
Na dole zapanował entuzjazm, bo nikt nam rzeczy nie za….harcerzył.
Po chwili głupawe uśmieszki starło z naszych twarzy odczucie, że czegoś zapomnieliśmy… Tak zapomnieliśmy wsłuchać się w dźwięk bicia serca skały…
No i tak zakończyła się nasza przygoda ze Mnichem.
Zdjęcia w relacji popełnił Chody, Dresik pewnie jeszcze dorzuci co swoje… i dopiero wszystko będzie można obaczyć (zwłaszcza Adama na szczycie – którego Chody nie zdjął)
Ze swojej strony chciałem wszystkim podziękować za super weekend włączając w to Zet, Jajaję i Poznańską Młodzieżówkę
