Wszystko zaczęło się wcześniej niż zwykle. Jeszcze nigdy nie wyjeżdżaliśmy na samym początku lipca. Strach o pogodę, zmiana "tradycji", w końcu wymyślanie cudów. Jednak nie było wyjścia, termin urlopu Jakaji nieodwołalny, a i miejsca w schronach zaklepane od maja. Jedziemy.
1 lipca wieczorem wsiadamy do pociągu, który pomiędzy stacjami mknie z prędkością światła. 12 godzin bagatela, ale nic to - damy radę. W przedziale wygoda, więc 3/4 drogi przesypiamy. W końcu jesteśmy na miejscu. Wysiadamy i tu pierwsza niespodzianka. Po 8 latach spotykamy gościa, u którego wynajmowałyśmy kwaterę, gdy dzieciaki były małe. Krótkie, serdeczne powitanie i pomykamy do sklepu po zakupy. Cztery bochny chleba, serki, batony, kefir (maślanki nie było), wiśnia. Ups... nie, wiśnia przyjechała z nami z nizin. Chwila, moment i zasuwamy na busa. Kierunek - Palenica. Tłoku nie ma, jest przecież dość wcześnie i porządni ludzie dopiero się budzą. Kupujemy tygodniówki i myk, myk asfaltem, w sandałach do Wodogrzmotów. Lekki popas, buciory na nogi i w dłuuuugą do Piątki. Tu zaczyna się snuć za nami widmo niedźwiedzia grizzly, chociaż jeszcze o tym nie wiemy.
Oj, kochana Dolino Roztoki, jakaś ty piękna, a jak wkurzyć potrafisz. Na szczęście nie było tak źle jak myśleliśmy, że będzie, więc szybko znleźliśmy się pod Siklawą.
Wiatr trochę wiał, woda rozbryzgiwała się na wszystkie strony dając takie przyjemne orzeźwienie, że odejść się stamtąd nie chciało.
No ale trudno, komu w drogę, temu kopa w zad. Idziemy dalej. Jest, już jest nasz "jurajski park". Cudny, przejrzysty od słońca. Meldunek w schronie, pożarcie małej zupy i ... co będziemy siedzieć na odwłokach, idziemy do Pustej Dolinki. Wcześnie jeszcze, więc spokojnie zdążymy popatrzeć na tych, co w górze wiszą.
Tu dopiero jest spokój. Tylko nasza czwórka i skały. O nie, przepraszam - jeszcze królik był.
Wracamy do schronu jak zwykle z kieszeniami wypchanymi śmieciami po"turystach". Trochę padamy na pyski więc o 21.30 cisza nocna. Tak minął pierwszy dzień. Jutro kierunek Szpiglasowy Wierch.
Wstajemy wyspani. Spieszyć się nie trzeba, pogoda piękna, więc pożeramy śniadanie, szykujemy kanapki, duuużo kanapek (ja w górach jem jak smok) i powolutku smarujemy na Szpiglasowy targając za sobą niedźwiedzia grizzly ( teraz już wiemy dlaczego, ba... pół schroniska wie dlaczego). Na szlaku trochę śniegu, ale ludzi mało. Grizzly pomyka przodem odważny, silny, a niech idzie, nie tęsknimy.
W taką pogodę widok z przełęczy wynagradza wszystko. Siedzimy chwilę, aby podelektować się tymi cudami.
Kawa, batonik i idziemy na Szpiglasowy. Tu mała sesyjka zdjęciowa i krótkie wylegiwanie się na kamieniach. Chce się żyć!
W powrotnej drodze spotykamy forumowicza Pawła (naszywki, to fajna rzecz), krótkie powitanie i powoli kierujemy się w dół.
W schronisku coś wisi w powietrzu, atmosfera ciekawa, zanosi się na wieczorek integracyjny. Nie mylimy się. Dobrze, że w tych wiśniach nie ma pestek. Tak mija nam kolejny dzień (z grizzlym w tle ).
Piątek. Deszcz leje od nocy. Nie ma szans na żadne wyjście choć ŻDŚ, więc wprowadzamy w życie wersję B ( i C). W planie był kawałek OP (dla Jakaji i Łukasza) i Krzyżne (dla Agi i dla mnie). Żeby tylko do jutra lać przestało, bo trzeba się ruszyć do Moka.
Sobota. Pada. Nie spieszymy się - kawa, karty, browiec, karty, grizzly, karty... i tak do 14.00. Trochę się przejaśnia, więc ruszamy. Deszcz dopada nas na Świstówce, grizzly zalicza swoje pierwsze górskie loty. W końcu docieramy do Moka. Meldunek, bigos, telefon do rodziny, że żyjemy i smyk do starego schronu. A tam ... niespodzianka. Forumowa brać rozłożona na pryczach czeka na resztę ekipy. To dopiero zbiegi (okoliczności). Rozwieszamy to, co mokre gdzie się da ( ten, kto wymyślił piec w stołówce, to był gość, ale ten (ta), który (a) wpadł (a) na pomysł, aby w nim dziś rozpalić ogień, to jest półtora gościa!). Uzupełniamy w sklepiku zapasy , nigdzie się już nie ruszamy – integrację czas zacząć (ŚW). Tu kolejna niespodzianka, spotykamy p. Małgosię, znajomą z nizin.
Niedzielny ranek, plan - Wrota Chałubińskiego. Pogoda piękna, o 10:00 ruszamy zerkając po drodze na Mnicha; weszli już, czy nie?
Przy Stawkach mały postój, czas umilają nam świstaki biegające po drugiej stronie.
Szlak zalany. Ja zostaję, Jakaja i młodzież pędzą bokami dalej.( O Wrotach napisze ona, co się będę wtrącać).
Zostałam sama, tutaj to coś dla mnie. Pochłaniam to wszystko wokół, cały ten ogrom, siłę, piękno.
Wracam, czasu dużo, więc pomyślałam, że przejdę się jeszcze wokół MO, jednak im niżej, tym ochota mi na to przechodzi. Ciekawe dlaczego?
W schronisku żegnam się z forumową bracią i czekam na resztę mojej ekipy. Kiedy przychodzą pada pomysł o spacerku nad Czarny Staw. Jest po 17:00 więc już chyba takich tłumów nie będzie? Pomyłka - były! Zaszyliśmy się przy szlaku na Chłopka, podziwialiśmy modę tatrzańską...

... i krążące wokół Świstówki śmigło.
Tak minął kolejny dzień, a jutro - powrót do domu. Szkoda.
Widok rankiem z ganku schronu na Mięgusze jest nieoceniony. Delektujemy się chwilę, wrzucamy coś na ruszt i pomykamy w dół trudnym szlakiem tabliczek.
Tu nasza tegoroczna przygoda z Tatrami się kończy. Jak zawsze niedosyt, jak zawsze żal, jak zawsze już tęsknimy.
Ps. Dziękujemy za miłe towarzystwo i pozdrawiamy: pana Tadzia, pana Zenka, Bartka, Huberta, panią Małgosię oraz forumowiczów: Pawła, Cure'czkę, Basię, Kaytka, CHÓDEGO,Dresika, Adama i ... niedźwiedzia grizzly.