„Nie podoba mi się to”, Witek odwraca głowę, „mi także” odpowiada …
Siedzimy na mokrej trawie, kamień, który miał nas osłonić, nie spełnia swojego zadania, jest zimo, mokro, za nami gradobicie a cała okolica usłana jest białymi kulkami. Nikt z nas nie ma wątpliwości, dziś się nie uda, trzeba wracać, ja na przekór zdrowemu rozsądkowi jeszcze się łudzę, a może …
Wstaje przed trzecią rano, szybko robię to, co większość ludzi uważa za niezbędne i ruszam po Pawła i Witka, w aucie chwilę rozmawiamy o pogodzie, nie jest źle, Witek mówi coś o załamaniu pogody, „jakie załamanie skoro cały tydzień padało”, śmieje się Paweł …
Niecałe pięć godzin później siedzimy nieopodal schroniska, patrzę na nasz cel i widzę nadciągające z południa czarne chmury, „Nie podoba mi się to” …
Wchodzimy do żlebu, dno żlebu jest mokre miejscami pokryte mchem, gdzie niegdzie płynie strumień, trzeba ważyć każdy krok. Po kilku chwilach pochyłą rysą przechodzimy żebro skalne oddzielające nas od dużego, wypełnionego śniegiem żlebu, przez kilkanaście metrów po mokrych trawkach, dalej do skalnej rynny praktycznie pozbawionej stopni, za to z płynącym jej środkiem niewielkim strumykiem, powoli ogarniają mnie wątpliwości, teren wokół nas nie powinien być trudniejszy od I, a płyty, które właśnie pokonałem to, co najmniej II, rynną było by łatwiej, ale ten mech i woda, wyżej kolejna płyta, nad nią niewielka trawiasta polanka, jest już na niej Paweł, „widzisz dalszą drogę”, pytam, w pierwszej chwili odpowiada ze nie, po chwili słyszę okrzyk radości, znalazł klamrę.
Nie pamiętam, który z nas pierwszy zaklął, gdy spadły na nas krople deszczu, „zaraz przejdzie, przeczekamy tutaj” …
Siedzimy na mokrej trawie …
Powrót do doliny, mimo kilku nerwowych miejsc, przebiegł dość sprawnie, Góra, podobnie jak dwa tygodnie temu, pokonała nas, ale my tu jeszcze wrócimy …
Zastanawiamy się, co robić, szkoda wracać z niczym, a nie mamy dwóch dni jak poprzednim razem, trzeba coś zdobyć.
Przez chwilę, nasz wzrok kieruje się na potężny masyw na końcu doliny, w pierwszej chwili, jesteśmy zdecydowani, idziemy tam, później pojawiają się wątpliwości, ciemne chmury nie zapowiadają ani widoków ani suchych ubrań, może coś innego.
Dwa tygodnie temu, byliśmy na przełęczy, tylko lenistwo nie pozwoliło nam wejść na okoliczny szczyt, wejdziemy tam teraz. Droga nie jest ani zbyt trudna, ani mecząca, w porównaniu do poprzedniej, „bez trudności” wydaje się dobrym określeniem, jesteśmy na szczycie. Postanawiamy schodzić inną drogą, kilka łańcuchów, co to dla nas. Chwilę w dół, po łańcuchach, dalej w prawo do krawędzi żlebu, po leżącym w nim śniegu podchodzi dwoje ludzi, nie wiem, dlaczego tak się meczą, wybijając rakami stopnie, żleb nie jest stromy, a śnieg jest wręcz idealny, w rakach można by po nim biegać. Idziemy skalną grzędą, droga, cały czas jest ubezpieczona łańcuchami, po chwili dochodzimy do … drabinki, kilka łańcuchów dalej, jesteśmy na dole, znów zaczyna padać. Zjeżdżamy na butach, po śniegu, jeszcze chwila i będziemy w dolinie, jeszcze tylko pokonać próg. Znów łańcuchy, niemiłosiernie długie i śliskie, miejscami pionowe kominki bez stopni, dwa razy zdarza mi się wisieć na mokrym żelastwie, nogami wyszukując stopni, kiedy one się skończą? Dalszy odcinek, choć już bez ułatwień, wcale łatwiejszy nie jest, jesteśmy już zmęczeni, pada deszcz a pokryte mchem kamienie, są diabelnie śliskie, co chwila ekwilibrystyczne wyczyny chronią któregoś z nas od upadku, powoli idziemy na dół. Łańcuchy? Znów? Nie no, mam już ich dość. Przekraczamy strumień, jeszcze chwila i jesteśmy pod schroniskiem, omijamy je, chcemy jak najszybciej dojść do auta.
|