No to dalsze wyprawy. We wtorek 15 lipca od rana mgła i leje. Raczej nie ma mowy o jakimś dalszym wyjściu. Ale na kwaterze się po prostu duszę. Wszystko mnie denerwuje. W końcu biorę koleżankę i idziemy do Kościeliskiej. Deszcz raz pada raz nie. Koleżanka zostaje w schronisku na kawie, a ja idę nad Staw Smreczyński, tam odzyskuję spokój. Raz po raz zza mgły odsłaniają się widoki.
Mogłabym siedzieć tam godzinami, ale wiedząc, że koleżanka czeka w schronisku, powracam do rzeczywistości. Miałam ochotkę jeszcze na Wąwóz Kraków, ale biorąc pod uwagę, że na skale może być ślisko, dałam sobie spokój.
Środa - 16 lipca, rano patrzę w okno: leje i mgła. Ale mam to gdzieś. Idę, gdziekolwiek, bo nie wytrzymam. Wybór pada na Chochołowską, myślę sobie dojdę do schroniska, potem zobaczę co dalej. W dolinie puściutko, może oprócz mnie wysiadło tam z busa jeszcze ze trzy osoby. A cały czas pada... .
W schronisku na rozgrzewkę herbata i trza iść dalej. Deszcz troszkę się uspokaja, więc myślę idę na Grzesia. Co dalej to zobaczę. Więc ruszam.
Mgła, widoków nie ma. Ale dochodzę na Grzesia:
I wcale nie mam zamiaru wracać. Nie pada, tylko mgła. Na szczycie jest łącznie może z 5 czy 6 osób. Ruszam na Rakoń. Sama, po drodze wyprzedza mnie jeden turysta. Na szlaku kałuże i błoto, po których trzeba przejść. Nie przeszkadza mi to, włażę w kałużę, nie zwracam uwagi na ubłocone spodnie. Cisza, mgła, która od czasu do czasu odsłania widoki. Niesamowite uczucie, być samemu we mgle, w tej niezwykłej ciszy. Bo jeszcze nie wiało... .
A jak jestem już na Rakoniu, to Wołowca nie podaruję. Ruszam dalej, mgła czasami coś odsłania. Deszcz nie pada, to najważniejsze. Idę sama w kierunku Wołowca, na szczyt też wchodzę sama. Potem pojawia się jeszcze paru turystów.
A tam jak zwykle kusiło na Jarząbczy. Czy kiedyś uda mi się przejść tę trasę? Tym razem także się poddałam, mimo, że jedna osoba szła w tamtą stronę. Ale wiatr zaczął szaleć na całego, nie chciałam ryzykować wędrówki granią w taką pogodę, tym bardziej szlakiem dla mnie jeszcze nieznanym. Tak więc schodzę na dół tym razem Wyżnią Chochołowską w towarzystwie miłej turystki z Łodzi (pozdrawiam

) A pogoda robi się coraz lepsza, zaczyna uśmiechać się słońce.
Czas dokończyć relację. Czwartek, 17 lipca był najbardziej pechowym dniem wędrówek. Zachciało mi się iść na Rysy. Oczywiście nie doszłam

Powód? Jak zwykle, pogoda. Rano słoneczko ślicznie świeciło, więc pomyślałam, że może akurat się uda. Ruszyłam więc ponownie asfaltem. Remonty się już zaczęły:
Jeszcze po drodze zdjęcie takiemu oto zwierzęciu zrobiłam:
Nad Morskim długo nie siedziałam, od razu ruszyłam nad Czarny Staw. Tego dnia śmigłowiec TOPR-u krążył w okolicy, by po jakimś czasie wylądować przy schronisku. Ten moment lądowania obserwowałam już ze szlaku nad Staw.
No i idę na Rysy, pogoda z początku cudna
Ale w ciągu dosłownie paru minut zrobiło się tak:
Na dodatek zaczęło grzmieć. No i padać. Nie było sensu ładować się dalej, choć jak mi powiedziano byłam może godzinkę od szczytu

Wróciłam. Nie wiem, czy dobrze zrobiłam, może mogłam iść? Wiele osób szło do przodu, może oprócz mnie jeszcze ze dwie osoby zawróciły. Im niżej tym pogoda robiła się lepsza, nad Stawem już świeciło słońce. Zeszłam cała i zdrowa po to, żeby na asfalcie wywinąć orła. Sama nie wiem kiedy znalazłam się ziemi. Wynik to dwa zdarte kolana i podarte spodnie. Bo zachciało mi się założyć coś lżejszego na ten asfalt i się przebrałam po zejściu z góry. Zresztą tamte miałam troszkę przemoczone. Oj, nie udała się ta wyprawa zupełnie

Ale ja na te Rysy kiedyś wlezę... .
Piątek - ostatni dzień w górach. Leje. Żadna nowość. Kolana trochę bolą, ale nie chce mi się siedzieć. A dolegliwości dnia poprzedniego zazwyczaj leczę w Kościeliskiej. Tak było i teraz. Najpierw poszłam sobie do Jaskini Mroźnej, a potem do Doliny Lejowej. Najpierw troszkę Ścieżką nad Reglami, potem na żółty szlak. Wyszłam na Siwej Polanie. Pogoda była kapryśna: raz lało, raz kropiło, raz po raz słoneczko. Dolina Lejowa urocze spokoje miejsce. Tyle, że ten spokój zakłóca wycinka drzew w tamtym rejonie.
I to tyle. W sobotę żegnam góry... .