W Górach nie byliśmy już od miesiąca, więc troszkę zaczynało nam bić. Było to wyraźnie widać w asortymencie planów, jakie mieliśmy na ten wyjazd. Jeszcze o drugiej w nocy, gdy wsiadaliśmy do auta, każdy z nas chciał czegoś innego. Na szczęście gdzieś w połowie drogi po burzliwych dyskusjach został nam ostateczny wybór między Durnym a Gankiem. Droga na ten pierwszy, krucha sama w sobie i porównywalnie trochę trudniejsza, po ostatnich obfitych deszczach mogła nam sprawić dużo więcej problemów niż nam się początkowo wydawało. Dlatego wybór padł na Ganek. Ale żeby się było czym po powrocie pochwalić, dołożyliśmy do niego jeszcze Kończystą. Przez Stwolską Przełęcz. Kondycyjnie było to trochę samobójstwo, ale jak już zaznaczyłem, byliśmy na lekkim głodzie górskim.
Dość szczęśliwie dojechaliśmy na parking. Szczęśliwie, bo w drodze do popradzkiego najpierw z pola pojawił się nam na drodze pociąg, a później z lasu jeszcze jeleń. Na szczęście w obu przypadkach udało się w ostatniej chwili Zolffikowi wyhamować. Pociąg był przynajmniej o tyle w porządku że swój przejazd sygnalizował czerwonym światłem, ale jeleń względy bezpieczeństwa miał głęboko gdzieś. W samochodzie a parkingu zostawiliśmy dłuższego dynamika. Skoro szliśmy na łatwe trasy 0 (jedynie ostatnie 20 minut granią miało być 0+), to wymyśliliśmy sobie że w zupełności wystarczy nam 20 metrowy statyk. Na szczęście jakiś anioł stróż musiał nad nami czuwać, bo wzięliśmy ze sobą trochę szpeju.
Asfaltowa droga do popradzkiego stawu miała być zamknięta z powodu remontu. Tak wyczytałem gdzieś w necie i tak napisane było na początku asfaltu. Ponieważ jednak żaden z nas nie znał tego języka, więc zgodnie ustaliliśmy że napisu na tabliczce nie rozumiemy i poszliśmy dalej. Jak się można było domyśleć, słowacki remont okazał się słowacką iluzją. Oprócz tabliczki z informacją nic nie wskazywało na to że droga jest remontowana.
Koło stawu było wejście na ścieżkę prowadzącą do doliny złomisk. Po obfitych deszczach ścieżką płynął oczywiście całkiem niezły potok. Jednakże nie chciało się nam przedzierać przez mokrą kosówkę, więc nie mieliśmy innego wyjścia. Podniosłem drewnianą barierkę i jako pierwszy wszedłem w strumyk. Teoretycznie próbowałem skakać po kamieniach, w ostateczności wybierać co płytsze miejsca, w rzeczywistości już na pierwszym metrze mijając się z kamieniem wpadłem do wody, a po kilku minutach takiej zabawy pojęcie nieprzemoczonych butów było bardzo odległe chyba od każdego z naszej czwórki.
Dolina Złomisk jest piękna. Ale długa i nieprzyjemna do chodzenia. Większą część jej górnego odcinka przebywa się po kamieniach i głazach. Próbując wybierać najoptymalniejszą drogę i kierując się wprost do Doliny Rumanowej, szybko zgubiliśmy kopczyki. W Dolinie Rumanowej dopadło nas lekkie rozczarowanie. Zgodnie z opisem po dojściu do Doliny mieliśmy wejść w żleb leżący na wprost Żłobistego Szczytu. Był tylko jeden mały problem. Cała grań począwszy od Ganku a skończywszy gdzieś na Kończystej był w totalnym mleku. Puściliśmy kilka ciepłych wiązanek w kierunku pogody i grani, ale nie zrobiło to na żadnej z nich wrażenia, i mgła trwała nadal.
Rumanowa Dolina nie była jak dla nas zbyt ambitnym osiągnięciem, więc ruszyliśmy na poszukiwanie właściwego żlebu. Wkrótce nasze poszukiwania przekształciły się w szukanie czegokolwiek co na żleb wygląda. Pierwsze znalezisko dało nam namiastkę radości. Był żleb i był kopczyk u jego wylotu. Wtedy się cieszyliśmy, ale dziś mogę z ręką na sercu powiedzieć, ze jakbym dorwał tego co ten kopczyk tam usypał, to bym mu nakopał z dziką rozkoszą. Ale do rzeczy. Podejście żlebem, jak i prawie cała droga, miało być zerowe, czyli z „rękami w kieszeni” jak to Zolffik określił. W tym żlebie szybko wyjęliśmy te ręce z kieszeni. Po kilku kolejnych chwilach żałowaliśmy że wzięliśmy tylko po dwie ręce. Z każdym kolejnym metrem dochodziliśmy do wniosku że wyraźnie różnimy się z autorem wyceny, co do trudności 0. Od połowy żlebu dla nas to była to co najmniej jedynka. I to pomijając dodatkowe atrakcje. Wilgotne skały, mnóstwo mchu, płynąca woda po kamieniach i przede wszystkim kruchość (na trzy kamienie jakie łapałem szukając chwytu, z reguły dwa zostawały mi w dłoni) szybko przekonały nas że ten żleb nie był chyba najszczęśliwszym wyborem.
Mimo to nie zrażało nas to. Wyjęliśmy naszą linę, resztę szpeju i zaczęła się zabawa. Najpierw Gazza założył stanowisko, to znaczy Anetka objęła go mocno, a ja stanąłem za nim. Właściwie nie całkiem za nim, bo miejsca od ścianki do urwiska mieliśmy raptem z metr, wiec dwie osoby jedna za drugą by się nie zmieściły, ale trzymałem za nim rękę. Potem Zolffik zaczął podchodzić. Pierwszy szybki przelot założył bardzo profesjonalnie. Kość wypadła sama zanim jeszcze wpiął w nią ekspres. Druga próba była podobna, ale już trzecia była lepsza. Nie wypadło od razu. Kolejna kość podobno weszła lepiej, ale ilość jego prób powodowała że pomału zaczynaliśmy się modlić, by nie trzeba było tego sprawdzać.
Później dotarł do miejsca, w którym kominek troszkę się zwężał, i wejść mógł w niego jedynie wąż anorektyk. Zolffikowi troszkę do anorektyka brakło, w związku z czym musiał poszukać innej drogi. Wybrał ściankę. Przed ścianką próbował założyć przelot, ale po włożeniu kości w jedyną szczelinę jaką napotkał i szarpnięciu, poleciał na nas całkiem niezły fragment góry. Kilka szybkich uników i asekurujemy dalej. Dobrze że kość nie poleciała, bo kto by za nią złaził w dół. Marcin olał więc następny punkt i zaczął przechodzić ściankę. W końcu mu się to udało, ale co tam przeżyliśmy przy tych jego próbach, to nasze. Żeby było jeszcze śmieszniej to gdzieś w połowie tej ścianki skończyła się nam lina. Przez co nasze stanowisko zostało zmuszone poczłapać jakiś metr wyżej. Na szczęcie po zdobyciu ścianki Zolffik założył swoje stanowisko i mogliśmy my ruszać do góry.
Jako pierwszy poszła Anetka, którą dodatkowo obarczyliśmy zebraniem kości. Mieliśmy wprawdzie wątpliwości czy da sobie z tym radę, ale jak się okazało, kości same wychodziły za skały. Anetka parła do przodu a my na dole marzliśmy. Zastanawiałem się co czeka na nas dalej bo wiedziałem że musimy iść tym żlebem. Nie chodziło nawet o to że jedynym naszym osiągnięciem będzie dolina, ale bardziej martwiła mnie konieczność powrotnego zjazdu na naszej lince w dół. Nie żebym nie cierpiał ekstremy, ale kanioning to już lekka przesada. O zejściu tym żlebem nikt z nas chyba nie myślał. Nie było to raczej możliwe. Anetka dotarła do końca i zaczęli się zmieniać z Zolffikiem. Popatrzyliśmy na siebie z Gazzą. Nie wiedzieliśmy czy każdy z nas też tak musi, ale ustaliliśmy że teraz idę ja, i jak dojdę to się nie zamieniam.
Jednak żeby móc iść, potrzebowałem liny. Dwie pierwsze próby rzutu z góry przez Anetkę skończyły się lekkim niepowodzeniem. Lina poleciała jakieś trzy metry do góry, ale za to tylko metr w tył. I tyle samo w dół. Kolejna próba była równie dużym sukcesem. W końcu znudziłem się tym czekaniem i olewając asekurację ruszyłem do góry. W międzyczasie Anetka ciągle próbowała. Dotarłem do pamiętnej ścianki i przystanąłem. Tu naprawdę nie było łatwo. Kładąc dłoń na skale po którym płynęła woda, rękawiczki natychmiast mi przemokły. A buty ślizgały się po mchach. Pożałowałem że nie mam na nogach butów do wspinaczki, albo chociaż gumowych przyssawek. I gumowych rękawiczek. Albo w ogóle kombinezonu płetwonurka. Moje radosne rozmyślania przerwała upadająca tuż koło mnie lina. O jak fanie. Anetce się udało. Zawiązałem się więc i z troszkę pewniejszym nastrojem ruszyłem do góry.
Pokonałem ściankę, ale muszę przyznać ze już dawno w górach się tak nie zmęczyłem. Przynajmniej na tak krótkim odcinku. Rozwiązałem przemoczonymi i zgrabiałymi dłońmi linę i oddałem ją Anetce. Przypomniały mi się ręce w kieszeni i uśmiechnąłem się w myślach. Spojrzałem co czeka mnie dalej i przestałem się uśmiechać. Wyrównałem oddech i ruszyłem w prawo. Błąd. Śliska skała nie dawała oparcia dla butów, a utrzymać się na samych palcach nie byłem w stanie zbyt długo. Strach i panika. I kilka słów nie do druku.
- Spokojnie! I nie panikuj! – Dotarł do mnie głos dziewczyny. Widocznie usłyszała moją wiązankę i zobaczyła że ze mną krucho. – Uspokój się i powoli.
Wyrzuciłem lewą dłoń w górę w kierunku skały i zacisnąłem na chwycie. Miałem nadzieję że wytrzyma. Musiał wytrzymać. Inaczej bym się ześlizgnął. Wytrzymał. Znalazłem mikroskopijną półeczkę by postawić na niej buta i stanąłem pewniej. Uspokoiłem oddech i po chwili zaatakowałem żleb ponownie. Końcówka poszła lepiej, ale trochę nerwowo, bo dwukrotnie strąciłem w dół kamienie. Dopiero okrzyk Anetki żebym uważał, przywróciła mi opanowanie.
Szczęśliwie dotarłem do Zolffika i spojrzałem w kierunku który mi pokazywał palcem. Wzdłuż półki na której staliśmy w obie strony ciągnęła się wyraźna ścieżka. Co jakiś czas stał przy niej kopczyk. Nie skomentowałem tego. Bo i po co. Po dłuższej chwili dotarła do nas reszta, i ruszyliśmy dalej. Dość szybko natrafiliśmy na kolejny żleb. Mgły nie ustępowały, ale ścieżka wyraźnie kierowała się w jego stronę. Doszliśmy do wniosku że nic gorszego nie może nas już dziś spotkać, i weszliśmy w niego. Po dłuższej chwili marszu doszliśmy do przełęczy. Chyba była to Gankowa Przełęcz, ale jeżeli widoczność ogranicza się do pięciu metrów, to niczego wówczas nie można być pewnym.
Cokolwiek to jednak było, zdecydowaliśmy ze idziemy dalej. Na Ganek. Mieliśmy się tylko trzymać cały czas ostrza grani i miało być spoko. No to poszliśmy. Grań szybko zrobiła się wąska i nieprzyjemna. Mimo słabej widoczności wyszukiwanie właściwej drogi nie było trudne, gdyż przy każdorazowej próbie zejścia z właściwej linii grani natykaliśmy się bardzo szybko na pionową ściankę lecącą w dół. Ale mimo to spoko nie było. W kilku miejscach od krawędzi dzielił nas tylko metr lub półtorej, a oprócz tego zaczynało trochę wiać. Okazało się jednak że to było dopiero preludium.
Dotarłem do Tego jako pierwszy i mnie zatrzymało. Nachylona pod kątem trzydziestu stopni półka. Wprawdzie dość szeroka, bo co najmniej dwumetrowa, ale zakończona nicością. Mglistą dziurą. Równie dobrze pod spodem mógł być na przykład metr, jak i sto metrów przestrzeni. Biorąc pod uwagę poprzednie widoki na tej grani byliśmy skłonni przychylić się bardziej do tej drugiej opcji. Wyszedłem wyżej. Nad półkę. Kolejna płyta. Mniejsza stromizna, węższa skała, ale wykute coś jakby stopnie na nogi. Więc ruszyłem. Nie zastanawiałem się nad wykonalnością tego. Wiedziałem że jak się na tym zacznę zastanawiać, uznam to za szaleństwo i się poddam. Poszedłem więc bez przestoju. Kilka kolejnych minut przekonało mnie jak często subiektywne są opisy tras. Ten odcinek był dużo trudniejszy od chociażby lodowego konia, którym szedłem nie dalej niż miesiąc wcześniej, a który miał trudniejszą wycenę niż to tutaj.
Dotarłem w końcu do kluczowego momentu. Małej przełączki półmetrowej długości, i takiej samej szerokości. Z lewej – stromy i kruchy żleb. Zbyt stromy i zbyt kruchy by w niego wejść. Z prawej jakaś skała, a za nią przepaść. Przede mną – stroma ścianka. Nie pionowa, ale praktycznie gładka bez chwytów. Na szczęście nie bardzo wysoka, bo po około dwóch metrach coraz bardziej się wypłaszczająca. Wejść się da, ale przy schodzeniu trzeba ześlizgując się ze skały trafić dokładnie w tą przełączkę. Inaczej...
Nie ma żadnego inaczej. Będę musiał trafić. I tyle. Ruszyłem. Do góry faktycznie nie było trudne. To znaczy nie dużo trudniejsze niż do tej pory. Koniec płyty. Kolejna skała. Wychyliłem głowę za nią patrząc co dalej mi Góra zaserwuje, i ile jeszcze do szczytu. Ale tu Przeznaczenie zamierzało zakończyć naszą dzisiejszą przygodę. Spojrzałem na ostatni końcowy odcinek, który był przede mną i poddałem się. Pomyślałem że na dziś chyba już wykorzystałem przydział szczęścia. Mam po co żyć. Usiadłem trochę poniżej i wyjąłem kanapkę. Podjąłem decyzję – ostatnie dwadzieścia metrów odpuszczam. Jestem na początku kopuły szczytowej Ganku i to mi wystarcza...
_________________ Czasem wystarczy przestać pragnąć jakiegoś marzenia, aby sprawić żeby się ono spełniło...
|