Nie będę się zbytnio rozpisywał, ponieważ raz że za bardzo pisać nie ma o czym, dwa że zbytnio mi się nie chce ... Otóż rzecz, stała się w ostatnią sobotę, ruszamy w Tatry, każdy z nas bierze kogo tam ma, Rohu - Anetę, Ja - Magdę, Luka - Kilera. Parkujemy w Strybskim Plesie i w sielankowej atmosferze ruszamy na podbój okolicznych szczytów.
Nie będę opisywał szlakowanej drogi, zdradzę tylko że tak mniej więcej do połowy biegnie pod górę, a następnie prawie do końca bezczelnie w dół. Wśród szczątków Mi-8 mijamy kilka skalnych progów. Paweł jak zwykle zapycha się w trudny teren, bratnia rękę podaje mu człek odziany w czerwone getry, chwila niepewności ... nie to nie On, ten szwargocze coś po niemiecku, nawet płynnie, więc chyba nie udaje. Idziemy dalej.
Pod przełęczą zakładamy obóz, jest to o tyle trudne że ciągle nam ktoś po nim depcze, nagle słychać potężny grzmot, a cała okolica zamiera w bezruchu, wszyscy przerażeni patrzą w niebo ... na szczęście to tylko Luka, uff, nie ma zagrożenia ...
Rozdzielamy się, kobiety i dzieci idą na drugą stronę przełęczy założyć obóz, my przygotowujemy się do ataku szczytowego, kto nie ma nie zakłada kasku, chyłkiem i po kryjomu schodzimy ze szlakowanej drogi, skradamy się od kamienia do kamienia, a Luka kolejnymi grzmotami odwraca uwagę filanców, jesteśmy na przełęczy, w sumie podobna jest do poprzedniej, tyle że szersza i nie ma łańcuchów, nawet nazwę ma podobną. Idziemy na szczyt.
Stoimy na szczycie, oprócz nas jest tam trzech i pół słowaka, co chwila rozlega się głośny Furkot, to skomasowane siły Luki i mistycznej nazwy góry dają o sobie znać.
Dalej kierujemy się grania, jest stroma śliska i miejscami lufiasta, idzie się prawie dobrze, no tyle że trochę źle. Kiler lubi lufy i nie marudzi. Jakieś pieprzone płyty, zachody, półki, miejscami ślisko, fuj.
Wchodzimy na szczyt, od razu wiemy że to on ponieważ pod kamieniem znajdujemy niebieskie gówno przykryte postrzępioną chusteczką z wyraźnie wyszyta literką J, to gówno o którym wspominał Markiz, jednak mówił prawdę, był tam. W pierwszej chwili postanawiamy pobrać fragment kału i odesłać Chiefowi, aby ten poddał go wnikliwej analizie organoleptycznej, rozmyślamy się jednak, naruszenie delikatnej struktury mogło by uniemożliwić identyfikację oraz doprowadzić do całkowitego zniszczenia cennego eksponatu.
Stoimy na szczycie, Hrubo tu i ... no motyla noga jest kawałek lufy, nawet Kiler w końcu to przyznaje, choć z początku upiera się że co najwyżej taka jak na Krzyżnem, chwilę rozmawiamy, o tym co w życiu człowieka ważne, po czem postanawiamy schodzić. Fuj, ślisko miejscami, półki, zachody, pieprzone płyty jakieś i znów coś Furkocze .... ale co to ? ku nam rączo podbiega rześki 79-latek, Luka daje mu swoją krówke, ten z niekłamaną rozkoszą ją ssie, Luka mówi że tez jest mu fajnie, po chwili przychodzi wnuczka ów górołaza z mężem, usańczykiem, oczywiście Luka i ich namawia do possania krówki, na co ochoczo przyssają i jest fajnie.
Schodzimy granią, Kiler postanawia wejść na okoliczną przełęcz, trochę się sypie, na szczęście tylko pod nogami, docieramy do obozu.
Uzupełniamy siły, Kiler porusza problemy materialne, luka znów sięga po swój mistycyzm, idziemy w dół.
Co można napisać o chodzeniu w dół ? no idzie się tak samo jak do góry, tylko ze w dół.
Docieramy do wyciągu krzesełkowego, Kiler coś wspomina o materialiźmie i dzieciach w afryce i rusza na piechotę, my zjeżdżamy kolejką, jest silnie eksponowana, chwilami pod nogami jest ze trzydzieści metrów lufy. Na dole kawka, i do domciu.
No i jak by się ktoś pytał to tak właśnie minęła nam sobota.
Jak ktoś doczytał do tego miejsca, dziękuję i podziwiam.
EDIT
Rohu, przepraszam że pomyliłem Anetę z Agatą, już poprawiłem.
Ostatnio edytowano Wt sie 05, 2008 6:52 pm przez golanmac, łącznie edytowano 1 raz
|