Pozwolę sobie wkleić tu pewien opis autorstwa mojej przyjaciółki. Nie jest to cytat, ale opis pewnego zachowania jakże częstego u pewnego rodzaju "turystów".
Pewnego pięknego dnia, razem z przyjaciółmi wybrałam się na wycieczkę, mającą na celu dojść do Zawratu. Cała podróż była miła, wesoła, wręcz prześmieszna, gdyż towarzystwo było doborowe. Gdy zeszliśmy z Zawratu, a do schroniska było jeszcze parę minut, postanowiliśmy zrobić mały przystanek na popas. Każdy trochę swego (i nieswego też
:D:D) prowiantu podziobał i ruszyliśmy dalej. Schodząc już Doliną Roztoki zrobiło mi się niedobrze, gdyż prowiant, którego się pozbyłam z plecaka, a który wylądował u mnie w żołądku zaczął śmiesznie podskakiwać w rytm mych kroków w dół Doliny (a wiadomo, "schodki" są tam przecudne). Gdy wyszłam na już równiejszą ścieżkę odechciało mi się nawet mówić, przy czym przyśpieszyłam kroku z myślą, że może dzięki temu zapomnę o dręczących mnie mdłościach. Niestety, na mej ścieżce ukazał się... ON! Szeroki jak szafa trzydrzwiowa, codzienny wizytator McDonalda w śnieżnobiałych adidaskach, chodzący z prędkością niegorszą od staruszki wspinającej się na balkoniku. W dodatku okazało się, że to jakiś Niemiec (nie, żebym miała coś do tego narodu, ale to był taki perfidny człek już z samego wyglądu, że normalnie jak akumulator, jeno ładować =='). W każdym razie problem był tej natury: jak jegomościa wyprzedzić, skoro nie dość, że szedł środkiem ścieżki, to zajmował całą przestrzeń od prawej strony do lewej. Dopiero w połowie drogi ścieżka poszerzyła się o te dwa milimetry, że udało mi się ów człeka wyprzedzić. W tym momencie stwierdziłam do przyjaciółki, która dotrzymywała mi towarzystwa w tej ciężkiej chwili, że prędzej ja bym na gościa uzewnętrzniła zawartość swego żołądka, niżeli on by raczył przyśpieszyć (już o zauważeniu istnienia innych ludzi na szlaku nie wspominając). W jednym miejscu szlaku jest drewniana chatka, przy której usiadłam na chwilkę z resztą mego towarzystwa, ale trochę za długo tam płaszczyłam swoje jestestwo, ponieważ wyżej wymieniony osobnik, znów pojawił się na widnokręgu, co wywołało komentarz u przyjaciółki, że takiej żądzy mordu jak w moich oczach jeszcze nigdy nie widziała. Po czym wycieczka ruszyła dalej i znowu kawał z wyprzedzaniem (historia aż nadto lubi się powtarzać).
Szczęściem tym razem dostałam takiego pędu w nogach, że jak już dobiegłam - jako ten Korzeniowski - do Wodogrzmotów, już więcej klienta nie widziałam. Chwała Panu na Wysokościach!
Opis jest trochę przydługi, ale wkleiłam w całości
Może zachowanie tego człowieka nie było jakieś karygodne, ale trochę kultury na szlaku byłoby wskazane... Zwłaszcza, że takich jak on coraz więcej