Był sobotni wieczór, kiedy mama powiedziała do mnie: „Pojechałabym jutro gdzieś w góry, a nie znowu do parku, Niepołomic czy Ojcowa”. Ok, tylko gdzie by tu? Zakopianka rozkopana, więc Tatry odpadają. Zaraz, mam przecież jedno niezrealizowane pozatatrzańskie marzenie: Babią Górę. I kolejne marzenie: ostatecznie rozprawić się z lękiem wysokości. Gdzie? Na Perci Akademików
Dojeżdżamy do Przełęczy Krowiarki dość późno, bo w samo południe. Omijanie Zakopianki przez Skawinę, Kalwarię, Brody, Palczę i Maków wiele nie dało, ale nic to, przed zmrokiem spokojnie zdążymy. Z racji późnej pory o parkingu można zapomnieć, ale znalazła się zatoczka jakieś 20 minut za nim (10 zł w kieszeni). Wzdłuż całej drogi prawdziwe oblężenie, samochód na samochodzie. Może jednak nie będzie jak na asfalcie do Morskiego…
Jeszcze tylko bilet do BPN-u (4 zł/osoba) i wkraczamy na niebieski szlak. Wiedzie on prawie zupełnie po płaskim, po prawej mija się „staw” (dałem „”, bo to raczej wielka, szara kałuża

) i w niecałą godzinkę ląduje się na początku żółto znakowanej ścieżki.
Pierwsze kilkaset metrów słynną Percią Akademików do złudzenia przypomina mi podejście czarnym szlakiem z Roztoki do Piątki, a ostatnie zakosy przed żelastwem trasę Piątka – Zawrat.
W końcu po którymś z kolei zakręcie robi się… totalnie płasko. Jeszcze tylko wyjście z lasu i widać pierwsze łańcuchy. Z przyzwyczajenia składam kijki i przyczepiam je do plecaka (później będę tego bardzo żałował), a aparat ląduje w plecaku. Łańcuch jak łańcuch. Nie, a właśnie że jak nie łańcuch. Jak obwiśnięta girlanda z sali balowej. I co, to koniec? Już? A gdzie te osławione klamry? Jeszcze zdążę się z nimi zapoznać, ale trzeba się do nich doczłapać (lepiej: doczołgać).
Po pierwszym odcinku z łańcuszkami czas na przerwę dla rąk. Może dla wszystkich innych, ale nie dla moich. Stare lęki wróciły, całkowita blokada psychiczna nie pozwala na pewny, zdecydowany krok. Co chwila popełniam podstawowy w tej sytuacji błąd – zatrzymuję się. Nogi drżą niczym osika. Wrócić? Nonsens. Już było tak dobrze, już zbliżałem się do krawędzi i nic. A tu nawet krawędzi nie było. Ot, otwarta przestrzeń po lewej, po prawej zaś zbocze. Tylko kijków brak, a bez nich jakoś tak mniej pewnie.
Ja tak łatwo się nie poddaję, walczę dalej, choć przez ten bój nie jestem w stanie zwrócić uwagi na nic, co wokół mnie. Przepraszam, mój wbity w ścieżkę wzrok przyciągnęły dwie pary japonek na stopach dwóch miłośniczek solarium. Jakim cudem nie pogubiły bucików pozostanie ich słodką tajemnicą…
Ok, czas na pierwszą klamrę z łańcuchem. Chyba bardziej do ozdoby, a może jako tło mrożących krew w żyłach zdjęć. Potem jeszcze „płożący” łańcuch, o którego mało co się nie zabiłem i wreszcie są one, klamry. Jakieś 5 może 10 metrów. Przystaję. Wtulam się w skałę. Żadna siła nie może mnie od niej oddzielić. „No chodź głupi lęku, czas na finałową rozgrywkę, zostajesz albo ty, albo ja”. Najpierw rozgrzewka: obrót w tył… 1:0 dla niego. Serce wali niczym pneumatyczny młot. „Spokojnie, to tylko strach”. Zwolna opuszczam „moją” skałę i ruszam. „Co za muminek wbił tak wysoko pierwszą z nich?” Próbuję zrobić wymach. Nic z tego. „Cholera, jak tam wejść?” Łapię się rękoma klamry nr 2. Na pierwszej klękam. Okazuje się, że nie jest tak najgorzej. Do czasu. Stoję na ostatniej klamrze, trzymam się skały, widzę łańcuch, ale… chyba musiałbym być z gumy, by do niego dostać. „Mamo, nie mam pojęcia co teraz…”. „Po lewej masz klamrę”. Faktycznie. Oki, klamry za mną. Wraca kamienny chodnik. Rozkładam kijki. Odżywam. Żyję. Przystaję. Patrzę w lewo. Jak tu pięknie! Wreszcie jest, Babia. A tam ruch jak pod Murowańcem. Jacyś słowaccy licealiści bawią się w rytm słowackiego hip-hopu.
Ale co tam Słowaczki (i Słowacy rzecz jasna). Widać Tatry. Szkoda, że nie całe i częściowo za chmurami, ale i tak jest pięknie. „Kurde, jak tu musi być bajkowo przy idealnej widoczności”. Ech, rozmarzyłem się. Zamykam oczy. Otwieram. Zamieram. „Lis!!!”. Uff, ktoś rzucił mu orzeszka w czekoladzie.
Czas na nas. Był żółty, to teraz pora na czerwony znaczek. Chmury idą w górę, widać Giewont i Czerwone Wierchy. Jest i Bystra, i Starorobociański. A niżej Ornak (wspomnienia ze zlotu wracają). Zakochałem się

Stoję i stoję. Czas ucieka. Dzień powoli też. „Paweł, wziąłeś czołówkę” – to mama. „Nie, a po co?” – to ja. O cholera, jest 18:30 (wg szlaku do Krowiarek ok. 1:40 h), a my pośród kosodrzewiny. Dość zdjęć, trzeba by zdążyć przed zmrokiem. Stuk-stuk, niczym ciągnięty przez Krzysia Kubuś Puchatek, schodzimy po niekończących się kamiennych schodkach aż na Przełęcz. Jeszcze tylko po auto… asfaltem. Idę sam. Mam wrażenie, że ta droga jest bez końca. Jeden łuk, drugi i wreszcie jest. Nie ma to jak asfalt na zakończenie pełnego wrażeń dnia.
„Ja tu jeszcze wrócę. I przejdę to bez lęku”. Może za tydzień, może za miesiąc, może za rok.







"Ławkowa twórczość" na Sokolicy (nie moja

)
P.S. Co jest w tej zielonej skrzynce przyczepionej do słupka z tabliczką "Babia Góra"? Próbowałem otworzyć, ale chyba zardzewiało. Na skrzynce jest słowacki napis, chyba chodzi o księgę pamiątkową...