Kto czytał moją poprzednią relację pt. „Nie samą Słowacją żyje człowiek” ten wie, że z urlopu przedwcześnie wróciliśmy do domu z uwagi na nie do końca sprawny samochód. Kto nie czytał, to albo może wrócić do tamtej relacji albo potraktować tę jako odrębną całość.
Siedzę sobie zatem na fotelu i oglądam zmagania olimpijczyków (Pekin 2008). Całkiem przyjemnie, choć jednak trochę inaczej sobie wyobrażałem końcówkę urlopu. Może pomaluję część ogrodzenia, która jeszcze mi została ? Plan zacny, aczkolwiek chciałoby się jeszcze liznąć trochę gór. W tym czasie wg. pierwotnego zamiaru mieliśmy być w Żiarze i penetrować tamten rejon Tatr Zachodnich (Banówka, Baraniec, Bystra, Płaczliwy). No ale z wiadomych przyczyn byliśmy teraz w domu. Wreszcie dzwoni Patrycja i proponuje wariant „B” - bardzo interesujący. Miejsce, które kocham równie mocno jak Tatry, a może i bardziej.
Zamieniamy samochody i szybko wrzucamy plecaki tym razem do Matiza Patrycji i szybko ruszamy by nie tracić czasu. Polecam wyjazdy w niedzielę po południu. Korki i to niemałe widzieliśmy tylko w przeciwnym kierunku. Weekendowi turyści wracali właśnie z Zakopanego i okolic. Spokojnie przekraczamy granicę w Jurgowie (Łysej Polany konsekwentnie unikamy), poza tym jest bliżej.
Ok. 16 jesteśmy już w Hrabuszicach. Decydujemy się na noclegi u niejakiego Józefa P. – duży żółty dom na skraju potężnej łąki, za którą zaczyna się już Słowacki Raj.
Józek, mimo iż to mężczyzna w średnim wieku okazał się być obeznany w świecie techniki. Całe godziny spędzał w swoim gabinecie, przeglądając strony www. W każdym pokoju telewizor, co było warunkiem koniecznym z uwagi na trwające igrzyska. Niestety próba uruchomienia pudła telewizyjnego zakończyła się fiaskiem. Mówię Józkowi, że ten telewizor to jakaś atrapa chyba, bo nic się w nim nie da oglądać, a ten na to, że telewizja to wymysł szatana i że on nie ogląda od 12 lat i żyje.
„O żesz ty w mordę taraszony bambusie” pomyślałem sobie. Ale Józkowi w końcu zmiękła rura i zaproponował przeniesienie TV z innego pokoju. Walczyłem z tym w pocie czoła. Drugi okazał się niewiele lepszy, ale to „niewiele” nam wystarczyło. Wszak nie pojechaliśmy tam po to by oglądać TV, chcieliśmy tylko być na bieżąco z wydarzeniami w Pekinie.
Chwilę po nas przyjechali kolejni turyści, którzy upatrzyli sobie tam idealną bazę na wyprawy w... Tatry Wysokie. Niektórzy to mają pomysły. Józek wietrząc natychmiast dobry interes przewiózł ich do swojej drugiej bazy do Popradu.
Po ciężkim boju z telewizorem pora na konkretną kolację za korony (łza się w oku kręci). Oczywiście wyprażany syr z hranolkami. Tak też było przez 2 kolejne dni.
Poniedziałek wita nas piękna pogodą. Trzeba przyznać, że mimo różnych dziwactw Józka P. do wyposażenia kuchni nie można było mieć zastrzeżeń. Duża, przestronna z częścią jadalną z widokiem na Tatry. Oj chciałoby się mieć chatę w takim miejscu. Ale czy wtedy Słowacki Raj byłby wciąż taki wyjątkowy ???
Pakujemy plecaki i wychodzimy. Po raz kolejny przekonujemy się jak sympatycznym narodem są Słowacy. Robotnicy pracujący u sąsiada Józka spytali jaką trasę zamierzamy przejść i od razu wskazali nam odpowiedni skrót. Skorzystaliśmy z rady i na początku przyszło nam przemierzyć wielką łąkę, z której dokładnie już widzieliśmy niepozorne pagórki Słowackiego Raju. Niepozorne z zewnątrz, a urzekające urodą od środka.
Kupujemy bilety – nie takie jak w TPN świstki tylko kartki pocztowe. Wybraliśmy wąwóz, który miałem okazję przechodzić już trzykrotnie, ale Patrycja jeszcze nigdy tam nie była, więc kiedyś trzeba było tam uderzyć wspólnie. To chyba najbardziej oblegana trasa SR, ale jest piękna, więc czasem trzeba się poświęcić. Przez pewien czas szliśmy szlakiem niebieskim, który prowadzi na Przełom Hornadu ale w przeciwną stronę niż zdecydowana większość turystów. Wreszcie docieramy do początku słynnego wąwozu Sucha Bela. Wejście do rokliny wygląda bardzo niepozornie.
Ale już kawałek dalej odsłaniają się przed nami znacznie ciekawsze widoki...
Ale kolejny kawałek dalej widoki już nie są tak wspaniałe, ze względu na prawdziwy tabun ludzi kłębiących się na kilku drabinach, które występują tu w całym pakiecie. Jak się patrzy na tą kolejkę to można się zniechęcić.
Na szczęście po pokonaniu drabin korek się rozładowywuje niczym na Zakopiance po przejechaniu świateł w Skomielnej Białej. Znów możemy delektować się pięknymi obrazkami.
Przejście Suchej Beli zajmuje jakieś 2 – 2,5 godziny. Wszystko zależy od tego ile czasu straci się w zatorach. Po wyjściu z tego wąwozu wychodzi się na ścieżkę przypominająca te w naszych Beskidach.
Stąd prawie wszyscy kierują się do Klasztoriska, gdzie stoi schronisko na wielkiej polanie. Można się tu posilić, coś „chlapnąć” i zaplanować dalszą trasę.
Po odpoczynku obieramy kurs na Wielki Kisiel – jedyny wąwóz SR, którego jeszcze nie miałem przyjemności przechodzić. Głównie było to związane z pożarem, który kilka czy też kilkanaście (już nie pamiętam) lat temu strawił właśnie tamte rejony SR. W każdym razie szlak został przywrócony dla ruchu turystycznego, z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Po drodze można jeszcze przejść w pół godziny taką małą uroczą pętelkę, ale tym razem jej odpuściliśmy. Zdjęcia z niej zamieściłem
w mojej poprzedniej relacji ze Słowackiego Raju.
Jak się okazało kładki i drewniane drabinki w Wielkim Kisielu są w fatalnym stanie. Trzeba było naprawdę uważać by się nie poturbować.
Po przejściu tych częściowo zbutwiałych i spróchniałych kładek zaczyna się najbardziej atrakcyjna część szlaku. Teraz przez ponad godzinę mocujemy się z całkiem niemałymi drabinami i stupaczkami przytwierdzonymi do skały. Ten odcinek jest wspaniały. Spore emocje i piękne widoki.
Wracamy do Podlesoka już zwykłym „beskidzkim” szlakiem. Po drodze dzieje się prawdziwe nieszczęście. Wypijam ostatniego Harnasia i z wielką radością pod kapslem od puszki znajduję słowo „piwo”, czyli bonusowy Harnaś. Następnie automatycznie wyrzucam tę puszkę do pierwszego napotkanego kosza na śmieci zapominając o wcześniejszym oderwaniu kapsla. Przez pół drogi powrotnej przeżywałem ten dramat ;(.
W drodze powrotnej podziwiamy zachód słońca nad Tatrami.
Dalsza część wieczoru to już klasyka: wyprażany, browary i skróty z olimpiady.
We wtorek pogoda nie gorsza. Oj świetnie, że jednak się tu wybraliśmy. Wyszliśmy dość późno, bo oglądaliśmy potyczką naszych siatkarzy z makaroniarzami – bez happyendu niestety. Dla odmiany Tatry z rana wyglądały tak:
Znowu szorujemy przez łączkę i w tym samym miejscu nabywamy bilety. Tym razem kierujemy się jednak w lewo na osławiony Przełom Hornadu. To taka Orla Perć Słowackiego Raju. Szlak wiedzie nad rwącą rzeką (Hornadem) i raz po raz przewija się na zmianę na obydwa jej brzegi. Przejścia te odbywają się przy pomocy wiszących mostów linowych. Jest sporo miejsc eksponowanych, gdzie swoje zdrowie a może i życie zawierzamy metalowym stupaczkom i łańcuchom. W kilku miejscach skały są przewieszone i aby pokonać dany odcinek trzeba się odchylić w stronę rzeki, która pieni się (kilka albo i kilkanaście metrów) pod naszymi stopami. Dla wprawnego turysty szlak ten nie będzie stanowił problemu, ale dla osób z lękiem wysokości może być przeżyciem traumatycznym, którego nie będą mile wspominać. Niemniej jednak trasa ta jest bardzo popularna wśród turystów, a można na niej spotkać nawet małe dzieci, więc aż tak źle nie jest. Ja osobiście z małym dzieckiem bym się tam na pewno nie wybrał.
Początek jest bardzo niewinny i nie zapowiada dalszych emocji.
Ale dość szybko się one pojawiają...
Przełom Hornadu znam bardzo dobrze, ale zawsze przejście niektórych fragmentów wywołuje u mnie dreszczyk emocji. Pojawia się pierwszy wiszący most.
I dalsza trasa. Kolejne stupaczki, następny wiszący most, na który może wejść razem maksymalnie tylko 5 osób. A wszystkiemu towarzyszą wspaniałe widoki na Hornad i jego otoczenie, przypominające nieco nasz przełom Dunajca w Pieninach.
W pierwszej wersji mieliśmy przejść część Przełomu Hornadu a następnie udać się do Sokoliej Doliny, słynącej z najwyższego wodospadu w Słowackim Raju, który pokonuje się całym ciągiem drabin. Ale czasu było coraz mniej wiec zdecydowaliśmy się na kontynuowanie wędrówki przełomem Hornadu.
W Letanowskim Młynie (taki niewielki bar na polance po drodze) upragnione piwko (kofola) i ruszamy dalej w stronę Cingova. I na tym odcinku jest sporo emocjonujących fragmentów, które wyzwalają trochę adrenalinki.
Wreszcie stajemy na twardym gruncie i podziwiamy Tomaszowski Widok.
Wkrótce będziemy tam na górze. Na parkingu w Cingowie najwyższa pora na solidny posiłek. Wyciągam już chyba przedostatnią puszkę piwa z plecaka. Upał jest okrutny. Ależ smakuje w takim momencie piwko z torby izotermicznej.
Przeszliśmy z Podlesoka naprawdę spory kawał. Wrócić przed zmrokiem tym samym szlakiem nie ma szans. Idziemy teraz górą – trasa nieco podobną do Sokolej Perci, albo do szlaku wiodącego górami wzdłuż Doliny Prądnika (mam szczęście mieszkać niedaleko, więc kilka razy miałem przyjemność tamtędy chadzać). Przechodzimy przez Tomaszowski Widok. Rzeczywiście widok z niego przedni.
Dalej to już tylko walka z czasem, ostatecznie zakończona sukcesem. Na deser znowu podziwiamy Tatry.
Pięknie. Szkoda, że już jutro wyjeżdżamy, ale do Raju zawsze warto wpaść choćby na chwilę.
W środę oficjalnie żegnamy Józka i udajemy się na... inny typ relaksu – mianowicie termalne kupalisko

. Nie jestem fanem tego typu rozrywek, ale obiecałem, poza tym trzeba się powoli przygotowywać do wieku starczego

.
Ależ mnie spaliło w tym Vrbowie. Kilka dni dochodziłem do siebie. No cóż – kompletny brak doświadczenia w opalaniu się. Po drodze jeszcze odwiedziliśmy tesco w Keżmaroku ze zrozumiałych względów i tak oto zakończyły się nasze wakacje 2008.
Już po raz drugi opisuję Słowacki Raj w moich relacjach. Ci co znają wiedzą, że warto tam jechać, ci co nie znają niech się nawet nie przyznają. To jedno z tych miejsc, o których wystarczy, że słyszę i już pojawia się rogal na mojej twarzy

.
Pozdrowienia
Wojtek
P.S. No i Scharlachberg zszedł był przy pisaniu tej relacji. Oj życie, życie...