Może wreszcie czas, żebym i ja coś zamieścił. Nie liczę na Pulitzera, ale może przynajmniej na Pilznera...
Budzik dzwoni o drugiej. „Maaaaaamo! Mogę dzisiaj nie iść do szkoły?” Zaraz, zaraz. Przecież dzisiaj jest piątek, a nie czwartek… To znaczy, że nie biorę małego plecaka na uczelnie, tylko ten większy, co stoi spakowany koło niego. Plan na dziś – Tatry. Proponowana trasa – Dolina Chochołowska – Grześ – Rakoń – Wołowiec. Po pół godziny wychodzimy we trzech z akademika. Butujemy przez Reymonta i po drodze pod Slumsami dołącza do nas jeszcze jeden kumpel. Mija nas po drodze sporo osób, które dopiero kończą imprezę, podczas gdy dla nas bal dopiero się zaczyna. W międzyczasie wymyślam grę-zabawę, która ma na celu przetestowanie koordynacji, a mianowicie pierwszy, który zaliczy glebę będzie stawiał kolejkę…
Idziemy przez Rynek na dworzec. Granit tu bardzo śliski, co dodaje nieco uroku naszej zabawie. Gdybyśmy mieli linę, to pewnie byśmy się nią związali, bo od razu dostalibyśmy z +10 do lansu. Ale liny ni ma. Szału też. Z dworca odjeżdżamy o 3.40. Autobus przelotowy z Białegostoku, na szczęście ze względu na to, że jest piątek nie jest zapakowany. Momentalnie wszyscy zasypiamy w ciepłych i wygodnych fotelach i budzimy się dopiero na miejscu.
5.30. Wysiadamy z autobusu i idziemy sprawdzić busy na Siwą Polanę. Pierwszy jedzie o… 6.50. Momentalnie zmiamy plany. Idziemy na Zawrat. Szybki marsz do Kuźnic i ekstremalnym szlakiem przez Boczań na Halę Gąsienicową.
W drodze do Murowańca.
Droga nudna i każdy ją zna, więc co tu się rozpisywać. Powoli robi się jasno i nie ma sensu używać czołówek, więc znowu nie będzie +5 do lansu. Jest tylko +3 za to, że je założyliśmy.
Do Murowańca docieramy przed ósmą. W schronie śniadanko, przebieranko (+1 za stuptuty). Dowiadujemy się, że szlak jest nieprzetarty i czeka nas torowanie. Nad Czarny Staw idziemy szlakiem letnim. Tam jeszcze jako tako się szło. Stary ślad został i nie napadało się aż tak.
Nad jeziorem spotykamy jeszcze jednego zapaleńca, który pyta nas o plany i proponuje Kozi Wierch, bo nie ma wielkiej ochoty samemu przecierać szlaku. Nie dajemy się namówić i ruszamy przez taflę zamarzniętego Czarnego Stawu. Zakładamy ślad przez środek i szybko docieramy na przeciwległy brzeg.
Tu nasz towarzysz odłącza się od nas i rusza na Granaty.
Jest sporo świeżego śniegu. Zapadamy się do kolan, lub nawet głębiej. Na szczęście jest nas czterech i możemy zmieniać się na prowadzeniu.
Do tego mamy idealną pogodę. Jest słonecznie (może nie akurat u nas, bo aż do Zawratu szliśmy w cieniu), bezwietrznie i praktycznie bezchmurnie.
Mijamy Zmarzły Staw z małym lodospadem. Tu miejscami śnieg jest nawiany i wtedy jest go po pas. Idzie nam mimo to dość sprawnie, choć jest dość wyczerpujące. Co jakiś czas oglądamy się za siebie, żeby podziwiać determinację owego samotnego wspinacza, który samotnie walczy w podobnym śniegu przy podejściu na Żółtą Przełęcz.
Początek Zawratowego Żlebu. Zwiększamy dla bezpieczeństwa odstępy i zaczynamy mozolne podejście. Jest już całkiem blisko, ale nadal trzeba torować i walczyć ze śniegiem.
Dogania nas pierwszy człowiek, który wyszedł ze schroniska. Widać wyraźnie różnicę jak się idzie po założonym śladzie, a jak kiedy trzeba przecierać. Dajemy mu możliwość zmierzenia się z ostatnim odcinkiem pierwszemu, ale tu śnieg jest twardy i można wreszcie założyć raki. Idzie się o niebo lepiej.
Na Zawracie stajemy o trzynastej. W pełnym słońcu, przy idealnej widoczności roztacza się przed nami piękna panorama na Tatry Wysokie.
Siadamy, żeby chwilę odpocząć, zjeść i zrobić zdjęcia.
Zaczynamy zejście, które szybko przeradza się w rewelacyjny dupozjazd, który znacznie przyśpiesza nam powrót do schronu. W Murowańcu jesteśmy z powrotem lekko po trzeciej. Siedzimy chwilę, żeby odtajać i wracamy do Kuźnic.
Historia kończy się tak, że całą drogę pokonaliśmy bezproblemowo. Na ostatniej prostej, jakieś 10 minut drogi od Kuźnic na glebie wylądował... pomysłodawca, czyli ja i w ten sposób przegrałem kolejkę...
Podsumowując – wyjazd bardzo udany. 11 godzin od dworca w Zakopanem z powrotem. Bilety w sumie 35 złotych. Strat w ludziach nie było (może poza lekko rozciętą nogą), za to było trochę w sprzęcie, ale jak to mówią – „są działania, są straty”.