Przypadkowe spotkanie z kumplem na Miasteczku Studenckim i pytanie „Jedziemy”? Potem tylko nerwówka podczas decyzji – sobota, czy niedziela. Za moją namową pada na niedzielę i w pogodę wstrzeliwujemy się idealnie. Ostatecznie było nas trzech.
O 3.30 wychodzę z akademika i stwierdzam, że chyba wieje Halny. Oceniałem to po tym, jak przeciwstawiali mu się ludzie na chodniku, kiedy poruszali się od jednego krawężnika, do drugiego.
W autobusie momentalnie zasypiam. Budzi mnie mocne szarpnięcie, w wyniku którego ląduję na siedzeniu poprzedzającym moje. Po przejechaniu ok. 50 kilometrów nasz transport odmówił dalszej współpracy. Kierowca zwrócił nam połowę za bilety i kazał iść w piz…, znaczy się na przystanek, z zapewnieniem, że niedługo coś będzie jechało na Zakopane. Rzeczywiście po 15 minutach łapiemy nowy autobus, który dowozi nas na miejsce. Opóźnia nam to jednak znacznie start i już komplecie w Kuźnicach meldujemy się dopiero o ósmej.
Biegiem przez Boczań, bo mamy opóźnienie. Na Hali niezła lampa.
Zaczynam czuć, że po raz pierwszy w górach mam na nogach nowe buty. Jak okazało się później – rozpoczęło się robienie miazgi z moich pięt. Kumple zaczynają mi odstawać, bo poświęcam chwilę na zabawę z aparatem.
Przy Długim Stawie doganiamy pięcioosobową ekipę, która jak się okazuje ma taki sam cel jak my – wierzchołek Świnicy.
U wylotu żlebu prowadzącego na Świnicką Przełęcz wyciągamy raki i czekany. Śnieg idealnie zmrożony. Idzie się bez większych problemów. Przez ramię podziwiamy starania napotkanej ekipy, która zdecydowała się iść przez Pośrednią Turnię. Na samym szczycie drogę zamyka nawis śnieżny, więc na przełęcz musimy wejść nieco po lewej.
Coraz mocniej odczuwam, że buty mnie obcierają a w dodatku nie jestem przyzwyczajony do aż tak ciężkiego obuwia, co spowalnia moje podejście. Na przełęczy siadamy chwilę, ale koledzy zdążyli już odpocząć i napierają do góry.
Gramolę się za nimi, ale momentalnie uciekają mi ostro do przodu. Słońce zaczyna operować coraz mocniej, przez co śnieg nadtapia się i dalsze wejście odbywa się w mokrej, lepkiej breji. Wyprzedza mnie jeszcze dwie-trzy osoby, a z innymi trzema mijam się, kiedy schodzą ze szczytu. Ogólnie tego dnia dość dużo ludzi obrało sobie ten sam cel.
Kiedy wreszcie wchodzę na wierzchołek taternicki zastaję tam grupę około 7-10 osób, oraz chłopaków, którzy rozpoczęli „festiwal lansu” wyciągając z plecaka szpej i obwieszając się jak choinki.
Postanawiamy z marszu przejść krótki odcinek grani, który dzieli nas od głównego wierzchołka Świnicy. Ustępujemy jeszcze miejsca grupie, która szła w przeciwnym kierunku i działamy.
W ramach zabawy i doskonalenia umiejętności postanawiamy zrezygnować z lotnej i założyć przy przejściu kilka stanowisk. Jako, że idę ostatni, mam czas na obfotografowanie napierających kumpli.
Udało mi się nawet, mimo kiepskiego sprzętu foto, złapać w kadr TOPR-owe śmigło wracające z akcji z rejonu Moka.
W sumie warunki były na tyle dobre, że asekuracja tego dnia nie była koniecznością, a raczej komfortem psychicznym. Ostatecznie końcówkę przechodzimy bez liny.
Na szczycie robię kilka zdjęć i postanawiamy wrócić granią na wierzchołek taternicki, bo pogoda zaczynała się pogarszać. Tym razem postanawiamy iść z lotną, bez zakładania stanowisk, a co najwyżej kilka przelotów.
Po spakowaniu całego szpeja zaczynamy zejście. Śnieg jest już bardzo mokry i lepi mi się do raków, bo jako jedyny nie mam antisnowów. Żeby tradycji stało się zadość zostaję w tyle. Czuję, że stopy mam mocno obdarte, ale jak to mówią „Maszeruj, albo zdychaj”. Przecież nikt mnie nie będzie stąd znosił.
Zejście jest dość strome. Przez myśl przebiega mi, że przydałby mi się drugi czekan, żeby mieć dodatkowy punkt podparcia. Po pewnym czasie kumple dotarli już do miejsca, z którego można rozpocząć zjazd. Najpierw jednak wykopali małą platformę, na której można było siąść, żeby zdjąć raki. A potem już kilkadziesiąt metrów kontrolowanego zjazdu w dół. Jako, że jechałem ostatni zostałem nawet uwieczniony na filmie. Kolejny zjazd i po pół godzinie jesteśmy pod wyciągiem Gąsienicowym. Po następnych dwóch jesteśmy w Kuźnicach.
Po zdjęciu butów w akademiku okazuje się, że zrobiły swoje. W pięcie prawej stopy widnieje trzycentymetrowej średnicy rana, a i lewa pięta nie wygląda zachęcająco. Na szczęście wykurowanie ich nie potrwało długo i na następny wypad były już gotowe...