Szwecja - Kebnekaise (2117 m n.p.m.)
Krótki wstęp:
Celem wyprawy było wejście na najwyższe szczyty Norwegii, Szwecji i Finlandii. Jakkolwiek z norweską górą poszło bez większych problemów to parę dni później dostaliśmy liścia od Kebnekaise.
Krótki opis:
Po wejściu na Galdhopiggen ruszamy na północ po najwyższy szczyt Szwecji. Tym razem 1,5 tys. km autem cały czas w przepięknych sceneriach. Mijamy koło podbiegunowe i kierujemy się do Kiruny. Po drodze zwiedzamy na wpół roztopiony lodowy hotel i wieczorem jesteśmy w Nikkaluokta. Stąd rano ruszymy już pieszo 19 km pod Kebnekaise. Tzn. miało być 19 km, ale coś przekombinowaliśmy.
Do przystani portowej było wszystko wg planu, a potem rozdzieleni na 2 czteroosobowe grupy brnęliśmy przez mokradła, potoki i śnieg po pas. Wrezultacie marsz zajął nam prawie 12 h. Zrozumieliśmy wtedy dlaczego pani pracowniczka schroniska była tak zaskoczona kiedy powiedzieliśmy że chcemy się tam dostać na nogach. Każdy normalny Szwed korzysta z helikoptera który przez cały dzień kursuje w tę i z powrotem i irytuje tych co się przebijają przez krzaczory. Ja to w ogóle momentami miałem dość ale co się obróciłem to widziałem dziewczyny w świetnych humorach i formie. Wielki szacun dla nich bo sam to momentami cichutko zakląłem.
Teren był wprawdzie trudny ale trzeba zaznaczyć że pogoda piękna. Kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce to przed snem chcieliśmy jeszcze podsuszyć się przy ognisku ale wtedy zaczęło się. W 3 minuty totalna zmiana pogody. Zawiało raz i drugi, spadła kropla, potem druga i lunął deszcz. Do tego zerwał się tak silny wiatr że noc spędziliśmy trzymając rurki od namiotu, ja za jedną, Marek za drugą. Stwierdziłem że w ten sposób nawet da się spać.
Rano zakładamy mokre buty i ruszamy na górę. Niestety warunki są kiepskie. Szczyt cały w chmurach. Walczymy jednak ostro i mimo zerowej momentami widoczności docieramy do schronu który jest tuż pod szczytem. Tu przeżywam niemały zgon, jednak makrela i czekolada jakoś stawiają mnie na nogi. Reszta trzyma się bez zarzutu ale wszyscy wyglądamy podobnie: pokryci szronem, lodem, a w rękach trzymamy sopelki (wszystkie kijki trekingowe kompletnie pokryły się warstwą lodu).
Dziku w agonii
Po paru godzinach prób wydmuchania nosa daję sobie spokój i stosuję Prawo Gila: "Przy silnym wietrze wylatujący smark po przekroczeniu długości 10 cm odlatuje z wiatrem" (prawo to nie działa gdy ma się gęste wąsy). Od schronu pozostaje już naprawdę niewielki odcinek do szczytu, jednak nie udaje się nam pokonać go całego. Warunki są tak złe że po kilkunastu minutach postanawiamy zawrócić. Decyzję o wycofie podjęliśmy jakieś 15 minut drogi od szczytu. Nikt z nas jednak nie chciał pokonywać tych ostatnich kilkudziesięciu metrów przewyższenia na ślepo a chmury nie chciały się rozwiać nawet na parę sekund, a może tyle by wystarczyło by zlokalizować cel. Późnym wieczorem wracamy do namiotów.
I znów do przejścia te felerne 19km. Tym razem jednak jest o niebo lepiej. Warunki przez te dwa dni bardzo się poprawiły, dużo śniegu stopniało i całą trasę pokonujemy w jakieś 8h. Pogoda tego dnia znów była piękna a szczyt swym widokiem w całej okazałości próbował drażnić nas zza pleców. Nie zauważyłem jednak by ktokolwiek się tym przejmował i w doskonałych humorach wróciliśmy do samochodów.
Cóż, Kebnekaise do poprawki. Było bliziutko ale jaka jest różnica między staniem w najwyższym punkcie państwa a przejściem obok niego choćby 50 metrów to pokazała nam 2 dni później Halti w Finlandii.
- END -
Więcej zdjęć wrzuciłem na
www.dziku.maniak.pl
Pozdrawiam