Liathach (czyt. lijah) oznacza "the grey one". Potężny 9-km masyw cieszy się reputacją jednego z najbardziej imponujących w Szkocji. Fakt, ponad 1000m wysokości względnej (zaraz obok jest morze) robi wrażenie.
We trójkę wyruszamy z Glen Torridon o świcie, pogoda na razie super. Am Fasarinen Pinnacles, podobno najciekawszy fragment trasy, nie wyglądają zbyt groźnie:
Po męczącym podejściu nareszcie wbijka na grań.
Wreszcie stajemy na pierwszym munrosie trasy, Spidean a'Choire Leith. Eeej, rozpoznaję ten charakterystyczny widok, widziałam go już tysiąc razy w necie:
Drugi munro na trasie, Mullach an Rathain, z którego będziemy schodzić, wydaje się strasznie odległy. Niby jest blisko, ale dzieli mnie od niego zębata grań Am Fasarinen.
- Idziesz obejściem czy przez grań? - pyta Mazio. Obejście - ścieżka okrążająca grań od południa - choć pozbawiona trudności, jest podobno bardzo zerodowana, a że biegnie nad samym urwiskiem, wszystkie przewodniki zalecają trzymać się grani. Zresztą... Ma się swój honor, nie?
Zaczyna się. Pany mają pełny luz - Wojtek, taternik, maszeruje przez poszczególne pinakle tak, że brakuje mu tylko rąk w kieszeniach i szluga w gębie. Mój osobisty Mazio włazi i złazi najtrudniejszymi wariantami, w paru miejscach powodując zdumione uniesienie brwi u Wojtka. Jak widać tylko mnie trasa sprawia pewne trudności. Najgorsze są miejsca, gdzie ekspozycja jest po obu stronach. Kręci mi się tam w głowie i wolę je pokonać okrakiem. Natomiast te dwa elementy łażą sobie po nich w te i nazad, co sprawia, że mam ochotę obydwu solidnie nakopać.
W jednym miejscu postanawiam, że wespnę się taką drogą jak Mazio. A co. Dochodzę prawie do czubka turniczki i... Nie mogę podnieść nogi, jest zaklinowana. - Przesuń dupę do tyłu - radzi pogodnie moja druga połowa, znajdująca się półtora metra nade mną. - Przecież to proste, asekurujesz się ręką więc nie spadniesz. Siedzisz jak na kanapie. Spadłabyś z kanapy przy takim manewrze?
Rrrrrwa mać, syczę w duchu. Siedząc na kanapie nie ma się za plecami 200m. Jakoś udaje mi się odklinować i przemieszczam się wyżej. Cholera, prożek. Po prawej cały czas te 200m a ja już mam dosyć. A ten zdradziecki taki syn odchodzi sobie. - EEEEEEJ!!!!!! - wrzeszczę - a JA????? Wraca opieszale i łaskawie podaje mi rękę. Uff. Jestem na płaskim jak blat wierzchołku turniczki.
- Czemu taka zła? - rozbrajająco dziwi się Mazio na widok mojej miny - przecież to było banalne.
Niech tylko zobaczę po powrocie jakiś pojedynczy siwy włos, uduszę tego człowieka.
Wreszcie koniec. Przed nami Mullach an Rathain i jego Northern Pinnacles (mam nadzieję, że nie będą chcieli TAM pójść). Dałam radę. Po zejściu, zmaltretowana, zapalam papierosa i w zadumie patrzę na górującego nad doliną Szaraka. W rzeczy samej, jest to szlug postcoitalny, tylko nie jestem pewna kto kogo wydymał. Wleczemy się na kemping - czeka na nas prysznic i zimne piwo...
