W poniedziałek miałem wyjechać na Glocka do Austrii, wiec na sobotę rozgrzewkowo postanowiliśmy z kumplem przejść Granią Kościelców. W piątek Pekaes-em z mojej Jumy telepie się prawie cztery godziny do Krakowa. Tu w depozycie u innego znajomego zostawiam większość rzeczy, które pojada do Austrii, pijemy kilka piw i kładę się na dwie godziny spać.
Brak własnego środka transportu owocuje tym, że pobudka wypada o 2.30, żeby na 3.40 stawić się na dworcu i złapać przelot z Białegostoku, lub też Puław (ciężko się w tym momencie kontaktuje, ale organizm ma już zakodowane z którego stanowiska i o której godzinie i wszystko dzieje się mechanicznie). Zaraz po odjeździe drzemka i plan obudzić się na miejscu…
Ale się k… nie da. Autobus zapchany, a obok mnie jakaś para z kilkuletnim dzieckiem, które za punkt honoru przyjęło uniemożliwić mi zmrużenie oka. W Zakopcu z buta do Kuźnic i przez B. na Halę.
Plan zakłada przejście całości od Zawratowej, więc na początek pakujemy się na autostradę na Zawrat. Porównanie z autostradą jest jak najbardziej na miejscu – zwężenia, korki i stan nawierzchni nawet podobny. Ostatecznie lekko po 10-tej jesteśmy na przełęczy. Ku rozpaczy tłumu, jak się tam zebrał widoki nie najlepsze, bo pułap chmur był w tym momencie dość niski.
Odprowadzani wzrokiem przez zgromadzonych wchodzimy przez trawki (a tam to biegnie jakiś szlak?) w kierunku szczytu Zawratowej posiłkując się opisem WHP, bo widoczność spadła do kilkunastu metrów. Pomimo to droga jest ewidentna, wręcz przedeptana. W 10 minut dochodzimy do kopczyka na szczycie, od którego zaczyna odchodzić nasza droga.
Wyciągamy z plecaków żelastwo i szpejamy się. Mamy 60 metrów liny, więc każdy z nas nawinął na siebie po ok. 20 metrów, co znacznie obniżyło komfort, ale proporcjonalnie podniosło współczynnik lansu. Szkoda tylko, że jesteśmy na grani sami i z powodu chmur nie widać nas z dołu. Cały plan ze świeceniem sprzętem przed lachonami psu w d… .
Z początku droga wiedzie łatwą granią, więc napieramy jej ostrzem, lub obchodząc lekko po lewej. Szło się lekko i przyjemnie. Michał prowadził, a ja o długość sznura dreptałem za nim. Ukształtowanie grani w połączeniu z ograniczoną widocznością spowodowało, że często nie widzieliśmy się nawzajem, ani drogi, którą pokonywaliśmy.
W jakimś bardziej eksponowanym miejscu i o nieco większych trudnościach spotkałem przelot, założony chyba bardziej dla bajeru, więc zlikwidowałem i idę dalej.
Po chwili już wiem, po co był przelot. Przede mną zejście ok. 3 metrową ścianką w dół, na wąską półkę na grani. Wszystko ładnie, pięknie, ale jako nie-wspinacz, nie-skałkowy łapię zawiechę. Michał ciągnie za linę i drze się, żebym się nie pier… tylko złaził na wprost. Łatwo mu mówić – on miał przelot i niewielką perspektywę lotu. Na dobitkę chmury się podnoszą i widzę lufę pod nogami w całej okazałości.
Próbuję złazić, ale nie mogę znaleźć pewnego stopnia, a moje buty (Kaczuchy z Decathlonu – przecież nie będę zabierał sztywnych treków zimowych, ani sandałów, a już na pewno nie kościołowe lakierki) nie dają dobrego tarcia. W końcu wymyślam rozwiązanie pośrednie – wrzucam przelot z taśmy tak nisko jak się da i z taką asekuracją schodzę już nieco pewniej w dół, po czym stojąc bezpiecznie zdejmuję taśmę.
Do Mylnej poszło już bez niespodzianej, za to otworzyły się nam widoki na Pojezierze – po wschodniej stronie grani nadal zaciągnięte chmurami.
Na przełęczy po konsultacjach z Paryskim i wymianą sprzętu (moja kariera wspinacza skałkowego skończyła się 4-5 lat temu, więc puszczam Michała przodem) wchodzimy na Szafę. Przyjemne wejście, szczególnie jak ktoś, tak jak ja, nie chodził w pionie dłuższy czas. Po raz pierwszy podczas wspinu mam do czynienia z szorstkim tatrzańskim granitem, a nie wyślizganym mydłem na Jurze.
Do ostatniej ścianki przed szczytem Zadniego idziemy z lotną. Tu rozwijamy jeszcze raz linę i wchodzimy z pełną asekuracją. Trochę się przejaśnia i widzimy taterników działających tak na zachodniej, jak i wschodniej Kościelca, oraz zespół na Filarze Świnicy.
Przy zejściu z Zadniego jest kilkumetrowa ścianka - znowu łapię zawiechę (nad zejściami musze popracować), wiec odwiązuje się i schodzę na przełęcz prostszym wariantem po lewej stronie grani – drogą, którą taternicy dochodzą pod ścianę. Z tego miejsca muszę jeszcze wrócić ze dwa metry w górę, bo po lina się zaklinowała, kiedy ją zrzucałem.
Jest już ponad cztery godziny, odkąd weszliśmy na grań i ponad osiem ciągłego napierania. Czuje się dość mocno zmęczony, ale najbardziej daje mi się we znaki ból ramion nie przywykłych do takiego wysiłku. W tym momencie słyszę wjazd na ambicje „A co? Mam sam ze sprzętem się na szczycie lansować?” wygłoszony przez Michała i momentalnie podejmuje decyzję o kontynuacji przejścia.
Przed nami w ścianę weszło dwóch taterników, więc czekamy na przełęczy, aż znikną za uskokiem i nie będziemy pod ewentualnym ostrzałem kamieni, jakie mogliby na nas spuścić.
Zakładam stanowisko i zaczynam asekurację. Michał przechodzi pierwszy wyciąg i zakłada stan. Po chwili dołączam do niego i widzę, że oprócz wpięcia się do stałego punktu osadził jeszcze kostkę. Kiedy poprowadził drugi wyciąg, który kończył się na szczycie i zaczął mnie asekurować – likwiduje stanowisko. I ni ch… ta kość nie chce wyjść. A jebadełka się jeszcze nie dorobiłem. Naszarpałem i nakombinowałem się tam zdrowo, zanim wreszcie wyszła. Pomyślałem wtedy, że może rzeczywiście można zaliczyć lot na tym ustrojstwie i nie wyskoczy. Ale nie dość. Idę dalej i widzę, że wyżej tkwi kolejna kość. „I po jaką cholerę mu dałem cały komplet?” – moja pierwsza myśl. Okazało się, że Michał nie odbił w prawo, gdzie droga jest obita, ale poszedł wprost na własnej. „A ty się maju teraz martw jak to wyciągnąć…”.
Po pięciu godzinach od wejścia na Zawratową stajemy na szczycie Kościelca. Trochęnam zeszło, ale nie jesteśmy jeszcze zbyt biegli w sprawnym posługiwaniu się sprzętem i wyszukiwaniu odpowiedniej drogi. Pomimo tego przejście należy zaliczyć do wyjątkowo udanych.
Na zejściu wyprzedzamy wszystkich schodzących i dalej zielonym przez Mały Kościelec schodzimy do Murowańca. Drogę zagradza nam jeszcze w pewnym momencie stado kilku kozic, ale ma moje soczyste „spier…” szybko się ulatniają.
Zmęczeni wtaczamy się do schronu, wpisujemy powrót w książce i zamawiamy żarcie. Po jakichś 15 minutach od wyjścia ze schronu Michał orientuje się, że zapomniał z jadalni butków wspinaczkowych i musi się po nie wrócić, czym zapewnia mi powód do radości i nabijania się na całą resztę zejścia przez Z_boczań. Dzwonię jeszcze do Krakowa, żeby załatwić nocleg u znajomego i o 23 docieram na kwaterę, gdzie z gospodarzem zaczynamy „nocne polaków rozmowy”. Reszty nie pamiętam.
Zdjęć nie ma dużo, bo ani pogody, ani chęci, ani sposobności idąc we dwóch nie było. Robione marnym kompaktem, ale ostatnimi czasy czuje dużą awersję do mojego analogowego lustra i skanowania. Jak zaoszczędzę pieniądze, które szły na slajdy i skany, to może wreszcie szarpnę się na syfrę.
Następny plan, jak wyrwę się z domu i zawitam na południu, to Grań Fajek.
Co prawda nie mam kota, tak jak Rohu, ani nie mam nic wspólnego z czopkami, ale zamieszczę zdjęcie 20-sto tonowego wibratora, z jakim będę miał do czynienia w pracy. Nie będę go co prawda obsługiwał, ale być może będę obsługiwał nim. Ewentualne zapisy w kolejkę proszę przez PW.
A oto rzeczony Wibrator:
