Witam Serdecznie wszystkich miłośników tych mniej i bardziej ekstremalnych wypraw

To mój pierwszy post na tym forum więc mam pewna tremę.
Może na początek troszkę o sobie. Nazywam się Mariusz, mam 35 lat i pracuję jako Policjant (dzielnicowy)

W góry jeżdżę praktycznie od 4 roku życia, a mój pierwszy szczyt to Trzy Korony w Pieninach. Przez kilka lat miałem przerwę w jeżdżeniu w góry, jednakże od 4 lat za namową ojca i przyjaciół powróciłem do wspaniałego hobby jakim jest turystyka górska.
W tym roku nasz program wyjazdów jest bardzo bogaty, a na sierpień mieliśmy zaplanowany 3-dniowy wyjazd w słowackie Tatry z noclegiem w Novej Lesnej. Naszym głównym celem tej wyprawy był "Król Karpat" czyli Gierlach, na którego wejście zaplanowaliśmy na 8 sierpnia 2009r. Kilka tygodni wcześniej intensywnie poszukiwałem polskiego przewodnika na tą wyprawę. Chciałem aby był to ktoś wyjątkowy, gdyż cel wyprawy był również niezwykły. Natrafiłem na kilka znanych nazwisk m.in. Jan Gąsienica Roj (senior i junior), Adam Marasek czy Grzegorz Bargiel jednakże przewodnicy Ci niestety mieli już pozajmowane terminy. Grzegorz Bargiel powiedział mi że zadzwoni do mnie następnego dnia i kogoś mi wynajdzie. Tak jak zapowiedział następnego dnia w rozmowie telefonicznej padło nazwisko naszego przewodnika : MACIEJ CUKIER l.38. Skontaktowałem się z nim telefonicznie i po chwili byliśmy już wstępnie umówieni. Ostatnie dni przed wyjazdem jak pewnie się domyślacie siedziałem jak na szpilkach, kilkukrotnie telefonując do Maćka i dopinając wszystko na ostatni guzik

Ostatecznie po wpłaceniu zaliczki umówiliśmy się na godz. 5.25 w Tatrzańskiej Poliance.
Zgodnie z umową stawiliśmy się ustalonym miejscu w zaplanowanym składzie: ja, mój ojciec Marek l.58 i mój kuzyn Marcin l.24. Na miejscu czekał na nas Maciek Cukier wraz ze swoim kolegą Janem Gąsienicą Rojem Juniorem, który prowadził swoją 3-osobową ekipę. Średniego wzrostu, mocnej budowy ciała, pewny siebie i od razu budzący zaufanie. Kilka słów powitania i wstępu i ruszyliśmy w miejsce skąd miał zabrać nas samochód ze "Śląskiego Domu". Po chwili pojawił się oczekiwany jeep i pojechaliśmy serpentynami w kierunku schroniska. Czułem się nieco dziwnie gdyż dzień wcześniej nasza 13-osobowa ekipa przebywająca w Novej Lesnej skonsumowała spore ilości trunku zwanego whisky

Po dotarciu do "Śląskiego Domu" i załatwieniu formalności związanych z ubezpieczeniem (inaczej przewodnik nie poprowadzi wyprawy) ruszyliśmy w kierunku progu Doliny Wielickiej. Maciek bez słowa narzucił śmiałe tempo po którym w pewnym momencie zacząłem widzieć podwójnie
- cholera, było Ci chlać tyle skończony bałwanie, teraz będziesz zdychał - mówiłem do siebie w duchu.
Niedaleko nas szło również kilka innych grup z przewodnikami. Wreszcie doszliśmy w pobliże "Wielickiej Próby" gdzie Maciek się zatrzymał i rozpoczęliśmy zakładanie uprzęży i kasków. Wywiązała się pierwsza miła rozmowa w trakcie której Maciek powiedział:
- co się martwisz ? Jak ruszymy do góry to się przegryziesz a po 20-30 min whisky spłynie Ci po plecach.
Gdy przekładałem pewne drobiazgi z kieszeni spodni do plecaka, Maciek zauważył błysk policyjnej blachy i stwierdził:
- jesteś gliniorz....to dobrze...teraz napewno będziemy bezpieczni
Jeszcze tylko po łyku płynu, sprawdzenie uprzęży, dopięcie kasku....końcowy papierosek....no i zaczęliśmy się piąć. Stromo słynną ścianką za pomocą chwytów i klamer weszliśmy na stromy stok z którego zobaczyłem szczerbę Przełęczy nad Kotłem. Pomyślałem sobie:
- i to wszystko ? To była słynna "Wielicka Próba" ? No jeśli tak to jej ekspozycja jest przereklamowana.
Wspomnianym już stromym stokiem po głazach i skałkach ostro pięliśmy się ku górze....a po plecach ściekało mi wypite dzień wcześniej whisky. Rzeczywiście tak jak Maciek powiedział po 20 minutach byłem już całkowicie wyleczony z objawów kacowych. Szło się coraz przyjemniej, słońce zaczynało przygrzewać, a widoki były przecudne. Około 50 metrów pod przełęczą rozebraliśmy się do "krótkiego rękawa" i zgodnie weszliśmy na przełęcz. Krótkie spojrzenie na otaczające nas szczyty...drobne wspomnienia z innych wypraw i rozpoczęliśmy trawers. Maciek jako pierwszy, potem mój ojciec, Marcin i na końcu ja. Lina którą byliśmy związani zaczęła coraz bardziej mi przeszkadzać. W kilku miejscach było mi bardzo niewygodnie i brakowało swobody ruchu, którą lubię mieć. Pomyślałem sobie:
- no cóż mus to mus jakoś wytrzymam -
Wreszcie doszliśmy do dość eksponowanego zachodziku nad wąskim żlebem gdzie trzeba było chwycić się klamry i wykonać dziwny spory krok. Ścianka w tym miejscu była nieco pochyła, a dodatkowo na dole ciarki na plecach wywoływała czeluść owego wąskiego żlebiku. Maciek przeszedł zachodzik bez najmniejszego problemu, po nim nieco wolniej mój ojciec, spokojnie Marcin, a następnie za klamrę chwyciłem ja. Stanąłem, spojrzałem w dół.....i zmartwiałem. Zaczęły trząść mi się ręce, oddech przyśpieszył...przed oczami miałem żonę i córkę, które zawsze z obawą wypuszczają mnie w Tatry. Panika nabierała na sile a ja bezradnie czułem jak wzbiera we mnie strach
- k...a zaraz tu zjadę -
Palce uczepione klamry drżały coraz bardziej, a ja coraz rozpaczliwiej szukałem miejsca gdzie postawić stopę aby przekroczyć to miejsce. W pewnym momencie mój ojciec który musiał się zatrzymać z uwagi na fakt iż ja sie zblokowałem, zauważył iż coś jest nie tak i powiedział z niepokojem:
- Mariusz co się dzieje ?
- cholera nie wiem co...ręce mi się trzęsą, chyba spanikowałem, nie umiem zrobić kroku...psia krew nigdy tak nie było
Zaniepokojony pojawił się Maciek, a gdy ojciec mu wyjaśnił co się dzieje, zaczął mnie uspokajać:
- uspokój się chłopie i opanuj trzęsawkę....tu chodzą stare babcie i nie marudzą...zaraz pokażę ci gdzie masz nogę postawić. Nic się nie bój będzie dobrze.
Maciek pozwolił mi na chwilę aby się opanować (sytuacja była dziwna bo stałem w rozkroku nad szczeliną) a kiedy byłem gotowy wskazał mi miejsce gdzie mam postawić nogę i chwyt aby spokojnie przebyć koszmarne dla mnie miejsce. Uffff udało się. Doszedłem do bardziej bezpiecznego miejsca gdzie poprosiłem o przerwę na papieroska. Wypaliłem go z nieukrywana radością i ulgą. Powiedziałem też Maćkowi o drobnych problemach z chodzeniem w uprzęży. Uśmiechnął się i powiedział że czasem tak bywa, po czym postanowił iż pójdę jako pierwszy zaraz za nim, a on popuści mi nieco linę abym miał więcej swobody. W końcu ruszyliśmy i rzeczywiście szło mi się znacznie lepiej. Przekraczaliśmy liczne skalne żebra to wspinając się to schodząc, a po jednym z nich Maciek powiedział:
- właśnie przeszedłeś najtrudniejsze moim zdaniem miejsce, dużo osób mi tu wymiękało
Uśmiechnąłem się bo akurat to miejsce nie sprawiło mi problemu. Po drodze zrobiliśmy siusiu do jednego ze żlebów, przy czym maciek poinformował mnie:
- właśnie wysikałeś się do Żlebu Poczuwaja
Naprędce wymyśliłem do tego rym że sikam w Żlebie Poczuwaja i wiater mi tam coś obwiewa...ale nie zacytuję tu tej poezji
Tak wspinając się z uśmiechem na ustach w trudnym orientacyjnie terenie w końcu dotarliśmy na wierzchołek.
Maciek uśmiechnął się szeroko i podając mi rękę, rzekł:
- no gratuluję panie policjant, jednak dało radę
Za mną dotarli Marcin i mój ojciec. Z uśmiechem na twarzach gratulowaliśmy sobie wejścia na najwyższy szczyt w łuku Karpat. Była godz. 11.00
Był czas na posiłek, coś słodkiego, zdjęcia no i oczywiście papieroska

. W pewnym momencie aparat mojego ojca Sony alfa 300 zaczął wydawać z siebie dźwięk snopowiązałki....coś chrupało, wyło i klekotało. Ojciec jęknął i wycedził przez zęby:
- jeszcze tego k...a brakowało, aparat na Gerlachu mi się sp....
mówię do niego:
- Ojciec to chyba coś z napędem w obiektywie...zostaw i nie mieszaj w nim juz bo spieprzysz jeszcze bardziej, a masz go przecież na gwarancji
Ojciec się uśmiechnął i schował aparat do plecaka:
- rób zdjęcia synu, potem będziemy się wymieniać
Dokonałem oczywiście wpisu do książki na szczycie, zamieszczając tam cały skład ekipy i dedykację dla żony i córki. Wysłuchaliśmy kilku Maćkowych anegdot i opowieści z życia....padło kilka sprośnych kawałów i zgodnie ruszyliśmy ku Batyżowieckiemu Żlebowi.
Zejście nie było zbyt trudne technicznie jednakże żmudne, strome i wymagające stałej uwagi. Prowadziłem, dobierając najdogodniejsze miejsca do zejścia, sporadycznie tylko posiłkując się znajomością drogi naszego przewodnika. Maciek w tym czasie podśpiewywał góralskie piosenki po polsku i słowacku, co muszę przyznać robi wspaniale.
Wreszcie stanęliśmy nad progiem nad Doliną Batyżowiecką. Spojrzałem w głąb słynnej Batyżowieckiej Próby i doszedłem do wniosku że nie jest tak źle. Owszem sprawiał mi trudności ruchowe fakt spięcia z Marcinem i Ojcem...padło kilka siarczystych przekleństw, ale w miarę gładko zeszliśmy na dół. Wreszcie stanęliśmy u stóp żlebu, gdzie mogliśmy się rozpiąć i spokojnie odetchnąć.
Nagle zorientowałem się że mój ojciec miał przy sobie 2 piersiówki pysznego Budafoka:
- Ojciec aleś pokazał, nie polałeś na szczycie
- oj wstyd mi synu, ale nic to - odparł
Wyciągnął piersiówki i zestaw metalowych kieliszków. Rozlał zawartość i szybko wypiliśmy. Nasze twarze rozjaśnił szeroki uśmiech. Nigdzie to tak nie smakuje jak w górach. Pamiątkowe fotki z Maćkiem i ruszamy w kierunku Batyżowieckiego Stawu. Maciek opowiada o swoich dokonaniach w przewodnictwie, ratownictwie, sporcie, mówi o rodzinie, śmiesznych sytuacjach z klientami oraz o tym czym się w życiu zajmował.
- facet ma bogate życie i robi to co kocha - pomyślałem z nutką zazdrości
W atmosferze żartobliwych opowieści nawet nie zauważyliśmy kiedy doszliśmy do "Śląskiego Domu" gdzie ze swoją ekipą czekał na nas już Jan Gąsienica Roj II. Czekali aby z nami zjechać do Tatrzańskiej Polanki. W Tatrzańskiej Polance pożegnaliśmy się uściskując naszego przewodnika. Powiedziałem wtedy:
- Maćku dziękujemy za wspaniałą wyprawę, jeśli tylko będziemy planować następny wypad w Tatry z przewodnikiem, jesteś jedynym kandydatem
Maciek uśmiechnął się i odrzekł:
- bardzo mi miło, jestem do dyspozycji, dzwońcie jak będziecie mnie potrzebować
I tak nasze drogi się rozeszły. Szkoda bo można by posiedzieć przy piwie i miło jeszcze pogawędzić, ale każdy ma swoje życie, sprawy i rodzinę. Maciej odjechał do Zakopanego a my udaliśmy się do najbliższego sklepu z napisem "POTRAVINY" gdzie zakupiliśmy moc piwa z czego po jednym wypiliśmy na pobliskiej ławeczce dzieląc się wrażeniami.
Cudownie sie złożyło że po wejściu na stację kolejki, czekalismy jedynie 3 min i dotarliśmy błyskawicznie do Novej Lesnej, gdzie oczekiwało na nas 10 osób żądnych opowieści z drogi na Gierlach.
Dodam tylko że tego dnia mimo zmęczenia, długo nie mogłem zasnąć
