Ten temat to obowiązkowy punkt tego roku, więc trzeba się w końcu za to zabrać. Tylko ten czas lekko przeraża.
Wyjeżdżamy więc po północy z Krakowa w składzie Maciek, Krzysiek, Witek i oczywiście ja. Pierwszym problemem było znalezienie stacji benzynowej z kawą (tą w NT już rzygamy).
Na parkingu meldujemy się po 3 i otuleni mrokiem popierniczamy na Polski Grzebień.
Na przełęczy skaczę, tańczę. Jest tak potwornie zimno. Termometr wskazuje 2 stopnie na plus. Pocieszam się tylko, że zapewne jak już na dobre wyjdzie słonce i przewieje tą okropną chmurę, to będzie ciepło i przyjemnie.
Skały są totalnie mokre więc idziemy bardzo czujnie.
Przemierzając kolejne grańki i kominki dostajemy się w końcu na Wielicki Szczyt. Na szczycie oczywiście jest mleko, a my nie bardzo wiemy, w którym kierunku jest kontynuacja grani. Chwilę zajmuje nam oblookanie wierzchołka i zinterpretowanie Chmielowskiego-Świerza i targamy dalej ostrzem grani. Tylko co dalej? Czytam opis i wychodzi na to, że "najlepiej" schodzić zacięciem z zaklinowanymi blokami. Z góry nie wygląda to dobrze. Ekspozycja i wchodzenie z góry w przewieszkę... Już pędzę! Pojawiają się pomysły żeby obejść to szerokim łukiem, aż tu nagle Maciek zaczyna złazić. Zszedł i mówi, że drugi raz by ego nie chciał przechodzić. W sumie największym problemem jest to, że skały są wilgotne i pod nami lufa jak na Krzyżnym. Postanawiamy, że chłopaki zjadą i Rohu założy mi dwa przeloty, a ja zejdę rozmontowując stanowisko i przeloty, asekurowany z dołu. Tak też robimy. schodzi nam przy tym trochę czasu ale obejście było by jeszcze gorsze.
Dalej poprzez ciekawą grań, obchodząc ją często od strony Doliny Wielickiej wchodzimy na Litworowy Szczyt. Teraz słonko świeci, robi się ciepło, tylko, że już pędzą następne chmury. Niesamowite wrażenie robi kontynuacja naszej grani wyłaniająca się co jakiś czas zza chmur.
My schodzimy do Litworowej Przełęczy i idziemy dalej. Niestety coraz więcej pojawia się na naszej drodze szadzi i oblodzeń. Chmura nachodzi znowu i robi się znowu bardzo zimno. Krzysiek sierota nie wziął rękawiczek, ale w sumie sam jestem dupa, bo pod cieniutkimi spodenkami (w Decatchlonie piszą, że przeznaczenie ich to plaża) mam tylko majty. Szczególnie cięzko jest po stronie Doliny Kaczej, bo tam słonce nie dociera i cała droga jest pokryta szadzią. Wychodzimy na jakąś turniczkę i tutaj pojawiają się wątpliwości. Co robić? Krzysiek wyraźnie czuje dyskomfort bez rękawiczek i wszyscy generalnie nie czują się pewnie w tym śliskim terenie. Problem polega jednak na tym, ze nie ma chyba łatwej drogi z tego miejsca i trzeba by wrócić z powrotem na Litworową Przełęcz. Czytam Świerza i wychodzi na to, że Niżnej Wysokiej Gerlachowskiej jest łatwe zejście na Batyżowiecką Przełęcz, a my mamy pół godziny drogi na ten szczyt. Siedzimy i dumamy. Rohu postanawia sprawdzić, jak dalej idzie nasza trasa. Daję Krzyśkowi jedną moją rękawiczkę i idziemy dalej. Trawersujemy Niżną Wysoką od strony Doliny Wielickiej ale i tak jest sporo oblodzeń i szadzi, jednak zapewne jest to niczym w porównaniu z drugą stroną grani. Wariantów jest tu sporo i trochę lawirujemy w tym trawiasto-skalnym terenie. Na szczycie faktycznie widać, że mamy tutaj niezłe miejsce do ucieczki.
Patrzymy z żalem na dalszą część grani, która jest pokryta szadzią, śniegiem i lodem. Zachodzą znowu chmury i temperatura spada do zera. Jest bardzo nieprzyjemnie. Gdy zaczynamy schodzić zaczyna padać śnieg. Początek trasy biegnie żlebem i tam kruszyzna jest ogromna, ale dalej jest to już dość przyjemny trawers wyprowadzający nas na grań opadającą z Zadniego Gerlacha.
Podczas zejścia z Batyżowieckiej Przełęczy spuszczamy pełno telewizorów. Najpiekniejszy jest telewizor Krzyśka. Śnieg napiernicza całkiem jak zimą.
Gdy już jesteśmy prawie na dnie doliny robi się bardziej przyjemnie. Troszkę cieplej, pada mały kapuśniaczek, więc naszą uwagę musiał zwrócić szczyt, który leży po środku doliny... Kościółek.
Podchodzimy na Pasternakową Przełączkę i dalej w stronę Kościółka. Tam spotykamy kolejnych Polaków, którzy mają te same plany. Idziemy z Maćkiem spróbować wejść na to ustrojstwo ale z racji sporej ekspozycji i śliskiej skały wracamy po sznurek, mimo tego, że Maciek już był trzy metry przed stanowiskiem zjazdowym usytuowanym pod szczytem.
Na dole niestety lina odmawia mi posłuszeństwa i drugi zespół nas wyprzedza. Po rozplątaniu tego ustrojstwa całą czwórką uderzamy na szczyt. Robi się dość tłoczno więc postanawiamy wejść wprost na wierzchołek poprzez płytę. Dalszą część pominę

. Ważne, że szybko znajdujemy się na szczycie i cierpliwie czekamy aż druga ekipa zjedzie ze szczytu. Zjeżdżamy jakieś 14 metrów i spadamy do samochodu.
Cel główny nie został może osiągnięty ale padł też inny ciekawy szczycik, a także zrobiliśmy ponad połowę i następnym razem mamy dogodne miejsce startu. Mam nadzieję, ze jeszcze w tym roku to dokończymy.