Jeszcze nigdy żaden szczyt nie grał mi tak na nosie jak Trzy Kopy (no może swego czasu jeszcze Jagnięcy). Kilka razy już się na niego zamierzałem i zawsze coś stawało na przeszkodzie. Raz już nawet pojechaliśmy z myślą o zdobyciu Trzech Kop i w Chyżnem powitała nas ściana deszczu. Skończyło się na grzybobraniu i zdobyciu Koskowej Góry. W tym roku jednak się zawziąłem, że Trzy Kopy muszą w końcu paść i padły, ale niewiele brakło by znów się nie udało. W sobotę ob.-smsowałem kilku moich „górskich” znajomych. Większości tradycyjnie nie pasowało, ale na placu boju nie zostałem sam. Ochotę na potyczkę z Trzema Kopami wyraził mój przyjaciel jeszcze z czasów podstawówki Waldek. Wieczorem spakowałem plecak i tradycyjnie męczyłem się by choć na chwilę zmrużyć oko. Zwykle tak mam przed górskimi eskapadami. Z ulgą widzę, że dochodzi 3:30 i zaczynam się zbierać. Wszystko idzie zgodnie z planem, wyjeżdżam z domu koło 4, podjeżdżam pod blok Waldka w Mistrzejowicach i tu zaczynają się schody. Umówiliśmy się, że jak będę już bod blokiem to zadzwonię do niego, ale wziąłem moją druga komórkę, w której co prawda mam roaming (dlatego ją wziąłem), ale nie mam zapisanego numeru do Waldka. Co gorsza on ma numer do mnie też na telefon, który zostawiłem w domu. Ta z pozoru niewinna sytuacja mogła doprowadzić do tego, że wyjazd nie doszedłby w ogóle do skutku bo:
- u Waldka byłem w nowym lokum tylko raz i nie pamiętałem które to piętro ani jaki numer mieszkania,
- był domofon, a dzwonienie na oślep mogło się zakończyć obitą gębą i pogotowiem a nie Trzema Kopami,
- okna z jego mieszkania wychodzą nie wiem gdzie, ale na pewno nie na parking, na którym właśnie stoję.
Czekam, czekam… czekam wreszcie wychodzi jakaś kobita z psem. Wykorzystują sytuację i wchodzę do bloku, ale to 10-pietrowiec, a w dodatku mieszkania są za kolejnymi szklanymi drzwiami z kotarami. Szybko się zniechęcam i wychodzę z powrotem na zewnątrz. No i wreszcie świta mi ostatnie wyjście z sytuacji. Waldi pewnie do mnie dzwonił na drugi telefon, który został w domu, więc jest szansa by zdobyć numer do niego. Wyrywam ze snu rodziców i mimo iż obsługa komórki to dla nich nie lada wyzwanie zdołali odczytać numer ostatniego nieodebranego połączenia. Jestem „w domu”. Zapisuję numer szybko na kartce i dzwonię do Waldka. Ten już myślał, że zaspałem i wyjazd jest nieaktualny. Szybko się zbiera i z ponad godzinnym opóźnieniem wyjeżdżamy. Jedziemy szybko, może nawet bardzo szybko jak na mój nieszybki samochód. Słońce już świec mocno, wszak to pierwsza połowa lipca. Po zjeździe na Chyżne trochę irytują nas odcinki, gdzie są wahadłowe światła z powodu remontu drogi. Było ich wtedy chyba 4. Na granicy kupujemy po kilka eurasów i szybko w kierunku Zvierovki. Parkujemy w Dolinie Rohackiej koło 8. Przyjemność ta kosztuje tam 3 euro. Mogłoby być taniej, ale zawsze to lepiej niż w Palenicy.
Przebieramy buty i na szlak. Wiele byśmy stracili gdybyśmy nie pojechali. Pogoda jest wymarzona. Nasze cele na dziś (bo jest ich kilka jak to przy graniówce) prezentują się dostojnie.
Szybko dochodzimy do Tatliakowej Chaty. Za nią znajduje się urokliwy mały stawek a w tle piętrzą się skaliste Rohacze.
Przemierzamy skalisto – trawiastą Dolinę Smutną. W oddali widać już nasz pierwszy cel – Smutną Przełęcz.
Wejście na przełęcz postanawiamy sobie trochę skrócić, co kończy się, jak to zwykle bywa ze skrótami - źle. Przejście przez piarżysko to prawdziwy dramat, co chwilę zjeżdżam kawałek w dół z kamieniami w rękach. W końcu dochodzimy do szlaku tuż przed przełęczą. Efekt jest taki, że ci nad którymi mieliśmy jakieś 20 minut przewagi doszli na przełęcz równo z nami.
Stąd ładne widoki na pasmo Rohaczy.
i odosobnioną Osobitą…
Po odpoczynku zaczyna się to co tygryski lubią najbardziej. Teren szybko zmienia swój charakter na skalisty a my szybko zyskujemy wysokość. Pojawiają się pierwsze, na razie niewielkie trudności. Użycie łapek w niektórych miejscach wskazane, ale to jeszcze nie postrzępiona grań Trzech Kop, które właśnie przed nami. Dawno nie byłem na eksponowanym szlaku. Na początku czuję się trochę nieswojo, ale szybko wracam do równowagi psychicznej. „No to tu jesteście Trzy Kopeczki – trzy lata się do Was wybierałem” – myślę sobie. Grań jest wspaniała, jest trochę emocji i cudowne widoki – coś jak nasza Orla od Granatów do Krzyżnego.


W dole po prawej widać Rohackie Stawy…
A to cała grań aż po Wołowiec (w tle widać Wysokie).
Po emocjach związanych z przejściem przez Trzy Kopy i sforsowaniu Hrubej Kopy idzie się taką przyjemną ścieżynką wśród traw. I tutaj zasadnicza różnica. Na Orlej Perci na próżno szukać takich miejsc, a tutaj spokojnie można się wyłożyć na kocu, czy zrobić nawet grila.
Przed nami Banówka i Przysłop (trasę przez Przysłop na Banówke opisywałem rok temu).
Po łatwym odcinku czaka nas przejście granią Banówki, która kontrastuje z zielonymi terenami, którymi właśnie się poruszamy.
Mijamy Igłę w Banówce
A dalej to już samotna walka ze skalnymi płytami piętrzącej się przed nami grani. Ten odcinek jest dość trudny, jeśli idziemy ściśle według znaków, bo poruszamy się samym ostrzem grani. W niektórych miejscach trzeba robić różne wygibasy by przejść dalej, a po prawej stronie zionie spora czeluść. Po stronie lewej ekspozycja nie jest zbyt wielka, ale również jest gdzie spaść. Kilkanaście metrów pod nami widzimy ludzi, którzy obchodzą najtrudniejsze miejsca tego szlaku. wydeptaną ścieżką. My jednak o tym nie myślimy. Pogoda jest świetna, skała sucha, dajemy radę Banówce.
Tuż przed szczytem jeszcze jedno ciekawe miejsce, które 90 % turystów notorycznie omija. Otóż trzeba się podciągnąć kilka metrów w górę na zwisającym takim jakimś cienkim łańcuchu. Znacznie gorzej byłoby tędy zejść. Trochę sił w rękach się przydaje i po sforsowaniu tej ostatniej przeszkody stajemy na szczycie.
A to nasi nowi znajomi z Bielska, których poznaliśmy po drodze. Jeżeli będą to czytać to pozdrawiamy.
Po „obiedzie” schodzimy łatwiejszym już szlakiem na Banikowską Przełęcz.
a następnie dość długim zejściem do Doliny Spalonej. Podziwiamy północną imponującą ścianę Banówki.
Nie lubię tego zejścia – strasznie mi się zawsze dłuży. Ale jak się wlazło to trzeba i zleźć.
Trzy Kopy i Hruba Kopa nas żegnają – do następnego razu.
Tym sposobem prawie „skompletowałem” sobie Rohacką Grań. Na deser został mi jeszcze tylko Płaczliwy. To i dobrze, bo zawsze miło jest wracać w miejsca, gdzie ma się jeszcze coś do zrobienia.
Z górskimi pozdrowieniami
Wojtek