no nie dało rady w dwóch zdaniach...
Miała być Biała Góra albo coś w Monte Rossa, ale w połowie kwietnia przypadkiem znajomi mojej partnerki górskiej
Natalii zaproponowali dołączenie się do kilkunastoosobowej grupy udającej się w Kaukaz. Cel -najwyższa góra Rosji i Europy( wciąż kwestia sporna)
Elbrus (5642m).Grunt to być elastycznym, zapada szybka decyzja. Same w takie rejony na pewno się nie wybierzemy,w Alpy Szwajcarskie czy Francuskie można zawsze jechać,to cywilizowane góry i są w miarę blisko. Wyprawy agencyjne kosztują kupę forsy i kłócą się z naszą filozofią,więc na pewno odpadają. Dołącza do nas
Radek (brade) z
Summitpostu, z którym byłam już wcześniej na dwóch wyjazdach górskich. Grupa jest dość spora i jak się później okazuje ludzie z różnych bajek. My jednak nastawiamy się na bezpieczeństwo jakie daje grupa w związku z dojazdem i powrotem,a w kwestii samej góry dzielimy się na niezależne dwójki biwakowe, które będą działały samodzielnie. Taki styl nam odpowiadał. Wiedzieliśmy że to nie jest góra wymagająca umiejętności wspinaczkowych (przynajmniej droga, którą planowaliśmy na nią wejść). Jedyne co nam było potrzebne to dobra pogoda, aklimatyzacja, kondycja i motywacja, a to już dużo.
Wyruszamy pociągiem sypialnym z
Krakowa do
Kijowa 17.07. Po całym dniu spędzonym w Kijowie wsiadamy do kolejnego pociągu relacji
Kijów - Wody Mineralne....i tu suprise. Typowy dla rosyjskich kolei wagon plackartny - kładzie na łopatki, uczy pokory i mobilizuje do integracji z autochtonami
Spędzamy w nim noc, dłużący się cholernie dzień i jeszcze dłuższą noc. W wagonie rozpoczyna się intensywna integracja z Czechami, którzy potem pomogą naszej grupie podtrzymać „standardy” słowiańskie również na campingu. Generalnie swojskie klimaty, kawa, herbata podana w srebrach babuni ze starego samowara
Toaleta w wagonie to jednak nie lada wyzwanie dla kobiety. Sposób „na Małysza” grozi uszkodzeniami płata czołowego. Ślady na desce sugerują że niby k...a co? Ja mam na tym stać?? oj nie było łatwo
W ciągu dnia temperatura wewnątrz wagonu sięga +30 C. Po jednej stronie okna w ogóle się nie otwierają. Na szczęście po odprawie celnej na granicy ukraińsko - rosyjskiej wypuszczają nas gdzieś w Rosji. Na zewnątrz jest nie lepiej...chyba około +40C. I tu kolejna niespodzianka- na stacji można się schłodzić, gość polewa chętnych wodą z gumowego węża

Rewelacja!! korzystamy - w końcu nie wiadomo kiedy kolejny prysznic.
Z
Wód Mineralnych dojeżdżamy busami (jest ich tam pełno) do wioski
Elbrus, na największy w okolicy camping, którego właścicielem jest niejaki
Osman. Za niewielką opłatą załatwia wszystkie potrzebne na miejscu dokumenty i pozwolenia. Czas oczekiwania na papiry poświęcamy na szybkie rozbicie namiotu, prysznic dla twardzieli (ofoliowana drewniana konstrukcja na powietrzu) oraz przepakowanie rzeczy, które weźmiemy ze sobą na biwak na górze, biorąc pod uwagę możliwość kilkudniowego kibla ze względu na konieczną aklimatyzację i zmiany pogodowe. Czasu nie mamy za wiele, ale jesteśmy dobrej myśli, prognozy są niezłe. Na miejscu trzeba już więcej po rosyjsku się odzywać. Błyskawicznie przypominają się lekcje rosyjskiego z podstawówki, a jednak coś w głowie zostało
Na campingu zamawiamy busa, który podwozi nas rano jakieś 14 km dalej do wioski
Azau, na wysokości
2350m, gdzie znajduje się stacja kolejki.
Stąd gondolą do stacji
Mir (ok 3450m), a potem krzesełkami (jak są czynne) do stacji
Garabaszi (ok 3800m), gdzie znajduje się słynne schronisko zwane
Beczkami ( są to ponoć pojemniki po paliwie rakietowym).
W tym wypadku droga na nogach to brnięcie w czarnej brei i żwirze. Ale to wszystko zależy kto ile ma czasu i jak szybko się aklimatyzuje. Radek miał za sobą kilkanaście 4-tysięczników, więc dobrze znał swój organizm na tych wysokościach, wiedział jak sobie radzić ze swoją niedyspozycją. Ja przebywałam kilkakrotnie blisko 4 tysięcy i nie miałam nigdy problemów, wręcz nie odczuwałam żadnej różnicy. Większe wysokości wciąż były jednak dla mnie niewiadomą, a zatem postanawiamy się rozbić jak najwyżej w możliwym, wygodnym miejscu i tam się aklimatyzować w zależności od samopoczucia.Z
Beczek podchodzimy ponad bazę
Pirjut (ok 4200 m). Na razie dupówa, nic nie widać. Jak się później okazuje ,regularnie przez 5 dni jest tak samo ; od rana ostre słońce i niesamowity upał,tak że nie sposób wysiedzieć w namiocie a na zewnątrz też ciężko, ok 15-16 robi się mglisto i buro, zaczyna grzmieć a potem sypie drobny gradzik..Natalia i jej koleżanka rozbijają się po drugiej stronie lodowca na śniegu, my lądujemy na skałach nad Pirjutem. Rewelacyjne miejsce z pięknym widokiem, urobionymi platformami biwakowymi,a przede wszystkim sucho pod dupą.
Wycieczkę aklimatyzacyjną do
Skał Pastuchowa (ok 4800m) planujemy już na następny dzień wcześnie rano o 2.30, tak aby uniknąć brnięcia w mokrym i brejastym śniegu,co mogło być bardzo męczące na tej wysokości. Zbieramy się szybko,ja czuję się wyśmienicie, Radek też nie narzeka specjalnie na złe samopoczucie. Na śniadanie gotujemy ciepłe zupki, apetyt jest – to dobrze. Żwawo ruszamy do góry , idzie nam tak dobrze że rozochoceni idziemy ponad skały Pastuchowa na około 4900m, a może wyżej. W mojej głowie zaczyna się pojawiać diabelska myśl zrobienia tej góry z marszu, ale za chwile przychodzi refleksja, w plecaku mało płynów,żarcia i do tego wzięliśmy tylko jedną puchówke i w ogóle to szaleństwo. Na tej wysokości zimno odczuwa się o wiele bardziej, było może -10C a ja dymając w puchówce do góry w ogóle się nie pociłam. W Tatrach przy -19C w takim ruchu jest się zazwyczaj mokrutkim..Zatrzymaliśmy się na chwile ,a ja czuję, że mi palce u nóg i rąk zamarzają, po chwili zmieniamy się puchówką, bo Radkowi zaczyna też być zimno.
Wracamy o 7 rano do namiotu zatrzymując się po drodze u dziewczyn i dzielimy się pierwszymi wrażeniami. Odpoczywamy i robimy kolejny dzień przerwy wiedząc, że możemy wciąż liczyć na pogodę.
Jck,jak się później okazuje, działa na dwa fronty ,wysyła prognozy to do nas to do
Mooliczka i Igiego. Znowu jest ojcem wielu sukcesów
Czas nam upływa na zajmowaniu się duperelami,czyli wszystkie czynności biwakowe urastają do rangi rytuałów. Czujemy się różnie, toteż na zmianę zajmujemy się gotowaniem czy zbieraniem śniegu do wora, w którym nam się pięknie topi na słońcu. Potrzebujemy dużo płynów, gotujemy, napełniamy butelki,jemy,pijemy...
W noc ataku szczytowego budzę się z okropnym leniem, czuje się podle, nie wiem czy to od tego słońca mnie tak głowa boli czy po prostu dopiero teraz mój organizm zaczyna reagować na wysokość. W końcu siedzimy 3 dni na ok 4200m. Cały mój entuzjazm i parcie szlag bierze, jestem okropnie zrzędliwa, zbieram się powoli..W tym czasie Radek przygotowuje śniadanko, którego w ogóle nie mogę przełknąć. Po prostu marna dupa nad dupami, czuję się jakby ktoś ze mnie wypompował całe powietrze. Ostatecznie jem na siłę jakiegoś batona i ruszamy. Przed nami już ciągną sznury czołówek, z Beczek wystartowały ratraki podwożąc co bardziej leniwych do skał Pastuchowa (taka przyjemność kosztuje
30 Euro). Mijający mnie ratrak w momencie kiedy ledwo powłóczę nogami to najbardziej demotywujący widok, albo wręcz wk....ący. Radek wciąż spogląda na mnie ze strachem czy aby nie zawrócić. Pamiętam jak coś cedzę przez zęby,następuje trudna wymiana zdań. Włącza mi się wewnętrzny agresor, że niby k...a ja nie dam rady? i pojawia się znowu parcie. Nasz dialog był komiczny. Grzejemy dalej, przez około 2 godziny idzie w miarę dobrze, wyprzedzamy nawet jakieś grupy. Jednak w okolicy przełęczy (ok 5300m)znowu spowalniamy.
Robimy postój,na szczęście już jesteśmy w promieniach słońca,koniec tego zimna. Jeszcze tylko 342metry, po dość stromym ale łatwym stoku. Dreptamy powoli 10 kroków i głęboki oddech,nie da się szybciej (przynajmniej w moim przypadku).
W końcu wyłania się przed nami szczytowe plateau, szeroki i łagodny grzbiet oznaczony traserami,normalnie ceprostrada!! Na szczycie jesteśmy po ok 9 godzinach marszu -przyjacielski misiek, obowiązkowe foty i na dół!
Przed nami znowu dłużyzna, teraz w mocnym słońcu i brejastym śniegu,ale zawsze to w dół. Ja funkcjonuję już tylko na popych....Gdzieś ok godz.14 zaczyna grzmieć,po prostu codzienny rytuał, robi się mglisto. W pobliżu
Skał Pastuchowa] (4800m) spotykamy 2 ruskich alpinistów. Po czym poznać ruskiego alpinistę? Po dresie.. Jakiś czas wleczemy się za nimi i robimy sobie żarty. Gość idzie w rozdartej na plecach puchówce posklejanej czym?? ano kultową taśmą klejącą. Radek jest w swoich posklejanych spodniach i jakoś tak swojsko się robi. Z resztą nie na darmo zabrał w Kaukaz swoje staruszki Asolo i overbuty
Igiego. Domyślam się, że każdy z tych przedmiotów ma swoją wielką historię.
Pogoda sugeruje nam,że trzeba jak najszybciej wracać do namiotu,na szczęście to już nie daleko. Zmęczona i spragniona swojego kochanego śpiworka po prostu siadam na śniegu,zostawiam Radkowi plecak i urządzam sobie 500metrowy mega dupozjazd na całej długości
Skał Pastuchowa. Że tez ja o jabłuszku nie pomyślałam
Wieczorem po krótkiej burzy obserwujemy przepiękny zachód słońca, niebo jest całe różowe..szykuje się przewidywana zmiana pogody. Na drugi dzień już cholernie wieje, możemy poczuć na własnej skórze jak tu potrafi być nieprzyjemnie,mimo że cały czas operuje słońce. Dziewczyny schodzą na dół wcześniej. A my zostajemy jeszcze 2 dni, w końcu nigdzie nam się nie spieszy,czujemy się całkiem ok,cel osiągnięty, widoki zachęcają. Podziwiamy piękno Uszby i majaczącej w oddali 12 kilometrowej śnieżnej grani Szchary. Radek opowiada o tej niesamowitej drodze.
W końcu zbieramy manatki i schodzimy w najwyraźniej psującej się pogodzie. Po drodze ujmuje nas „piękno” okolicy,tzn,to co człowiek potrafi zrobić z całkiem ładnym zakątkiem świata.
Przy
Beczkach ku naszemu zdumieniu widzimy rozbierające się do biustonoszy kobiety. Okazuje się że to chyba taka tutejsza tradycja- robienie fot na tle Elbrusa z biustem na wierzchu. Ze względów estetycznych darujemy sobie fotografowanie tego spektaklu. Za to fundujemy sobie fotę w stylu Aleksander Supertramp z „Into the wild”, na tle zielonego baraku
Po zejściu na camping następuje załamanie pogody, 2 dni leje i robi się dość zimno. Co tu dużo gadać, każdy oblewa swoje sukcesy, droga powrotna już się tak nie dłuży ,ze względu na nocny przebieg i ilość spożywanych płynów
A to jeszcze parę impresji z okolic.
Osiedlowy śmietnik, w drodze na zakupy w miejscowym spożywczaku, to my byliśmy intruzami..
ot sielankowe popołudnie na campingu....i wszędobylskie krowy
Ze względu na profesję mojego towarzysza niektóre zdjęcia są tendencyjne,ale miejscowe apteki przyciągały wzrok swoją wyrafinowaną architekturą
Generalnie po Elbrusie byłam tak spragniona skały i jakiś urozmaiceń na drodze, że jadąc w Tatry sierpień/wrzesień cieszyłam się jak dziecko,a zrobienie graniówki po takim pagórze po prostu wyciskało ze mnie łzy szczęścia. Warto było jednak zdobyć nowe doświadczenia i zobaczyć tereny, które wydawały się być dotychczas poza moim zasięgiem..Jednak chcieć to móc....
Dzięki
Radek za wyjątkowe towarzystwo.