Macie takie cele, do których podchodzicie kilka razy i nic? Za każdym razem porażka? I chociaż już wam się rzygać chce na myśl o tej górze, wracacie tam znowu i znowu, bo świadomość że z nią przegraliście swędzi?
My tak mieliśmy z Ben Cruachanem.
Cholerny munros załatwił nas trzy razy. Żeby jeszcze chodziło o techniczne trudności, to by człowiek uznał w końcu, że jest za cienki, i odpuścił. Ale ta góra, choć ładna i charakterna na swój sposób, trudności sobą nie przedstawia. Za pierwszym razem (czerwiec) na samym początku wycieczki rozpętał się orkan z ulewą i spieprzaliśmy w podskokach. Za drugim (sierpień), w pięknych warunkach pogodowych, załatwiło nas pogubienie drogi i - kiedy już dobiliśmy do właściwej trasy - brak czasu żeby wejść na szczyt. Za razem trzecim (kwiecień) znów pogoda pokrzyżowała nam plany: deszcz, masy topniejącego śniegu i zerowa widoczność sprawiły, że powiedzieliśmy pas.
No i się zawzięliśmy. Tak jak na początku zwyczajnie bardzo chcieliśmy tego Cruachana zdobyć bo jest jednym z ciekawszych munros ze względu na wysokość i położenie, tak teraz wjechały względy ambicjonalne. Nie będzie munro pluł nam w twarz
Prognozy pogody na wczoraj były zajebiste, na miejscu okazało się że nie jest tak różowo, ale wciąż jeszcze beznadzieja to nie była. Ponieważ zimno było cholernie, a w dodatku wstaliśmy o 4.30, musiałam z całej siły hamować w sobie odruch żeby zawrócić. Tylko świadomość, że jak się wycofamy po raz czwarty to będzie przypał do kwadratu i motywowanie przez Mazia sprawiły, że zmarznięta, niewyspana i wkur.wiona, szłam, śląc w myśli wiązanki pod adresem Cruachana, zimy oraz takie zupełnie uniwersalne.
Od widocznej powyżej przełęczy, z której już bezpośrednio podchodzi się na szczyt, zaczęła się totalna dupowa pogodowa. Lazłam do góry ze smętnym przekonaniem, że za tych wszystkich wujów i motyla noga.ów, które przy wcześniejszych okazjach poleciały pod adresem Cruachana, cholerna góra może i nas w końcu wpuści, ale za to pozbawi wszelkich widoków (a na Cruachanie trasa bynajmniej się nie kończyła, mieliśmy robić prawie całą grań otaczającą jezioro, więc perspektywa kilkugodzinnego marszu w dupie nie była zbyt sympatyczna).
Widoki (khem) z wierzchołka:
Zdjęcie - zagadka, Mazio nie pamięta żeby pstrykał moje majtające się zza skały nóżki ani tym bardziej po co, ale wyszło śmiesznie:
Ledwo zeszliśmy paręnaście metrów, spotkała nas prawdziwa siurpryza. Chmury nagle sobie poszły

Tak jakby zawzięty Cruachan chciał nam pokazać, co o nas myśli, ale w nagrodę za determinację jednak umożliwił nam popodziwianie widoków. Ale nie z samego szczytu, dla zasady, żeby nie było
Ładną granią pomaszerowaliśmy przez Cruachan Horseshoe, u której końca był jeszcze jeden munro. Światło dawało niesamowity spektakl - niestety od tej mniej ciekawej strony, czyli nie od Highlandu.
Jeszcze przed drugim munrosem chmury zaczęły nas znów ogarniać...
...i osiągnęliśmy go w dupie jeszcze większej niż ta poranna. Dobrze, że znaleźliśmy świeże ślady, które umożliwiły nawigację we mgle.
Po pieruńsko długiej drodze powrotnej w kopnym śniegu do samochodu szliśmy jak dwie kaleki, ale za to z niesamowitą satysfakcją. Nie dość, że w końcu skurczybyk nas wpuścił, to jeszcze w zimie
Uważam, że była to nadzwyczaj dobrze wykorzystana sobota, pomimo że boli mnie dziś dosłownie wszystko. Za bardzo dobrą wróżbę uważam też fakt, iż mamy 10-ty dzień nowego roku a już trzy nowe munrosy są na koncie
