Wracamy po przerwie. Sezon ogórkowy na fajne wycieczki, zatem trochę wspomnień. Długo dojrzewałam do tego, aby wreszcie napisać tą relację. Wiele mnie to kosztowało. Mam nadzieję, że docenicie moją otwartość i gotowość do ujawnienia kulisów tej wyprawy.
Data: 31/10/2009
Cel: Czantoria - wschodnią ścianą
Uczestnicy: Mooliczek, Igi, Jck, Brade
Musieliśmy to powtórzyć.
Działając w górach wysokich człowiek już sam nie wie, co nim kieruje, kiedy ledwo wróciwszy z jednej ekspedycji już myśli o kolejnej. Życie zaczyna wchodzić w tryb „od wyprawy do wyprawy”.
Tak też było i w tym przypadku.
Po powrocie z
Piku Sulova w listopadzie 2008 nasze myśli krążyły wokół tego wyjazdu przez okrągły rok. Wszystko chowało się w Jego cieniu. Elbrus, Glock, Dufourspitze, Lodowy, Łomnica.... Nawet zimowy Gerlach żlebem Karczmarza. Każdy z powyższych sukcesów przysłaniał mrok rzucany przez to jedno wyzwanie, które stanęło przed nami w 2008 - wyzwanie, jakim było zdobycie Piku Sulova.
Pamięć o tym wydarzeniu wryła nam się tak głęboko w świadomość (i nawet podświadomość – niektórzy do dzisiaj mają nocne polucje), aż uzmysłowiliśmy sobie, że wszystko, co robiliśmy przez cały 2009 rok było podporządkowane jednemu celowi – aby znowu przeżyć taką przygodę, jakiej doświadczyliśmy w Masywie Beskidu Śląsko-Morawskiego. Bez względu na konsekwencje. Bez względu na cenę. Bez cienia pogardy.
Padło na
Czantorię. Górę o złej sławie. Trzymaliśmy się żelaznej zasady: nie przekraczać Strefy Śmierci, czyli zdradzieckiego pułapu 1000 m.n.p.m. W przeciwieństwie do równie srogiej Kangdzendzongi, Czantoria nie lubi ani kobiet, ani mężczyzn. Dopuszcza czasem transów, ale to zaledwie kilka nieudokumentowanych przypadków - niewiele, aby było podwaliną zachęcającej statystyki.
Miejscem spotkania była baza wysunięta w Ustroniu - Polana. Tam czekaliśmy z
Igim na drugą część naszej ekipy,
Jck i
Brade, którzy do bazy „Dworzec Główny” mieli dotrzeć pociągiem, a następnie, w niezwykle trudnych warunkach, piechotą (śmigło nie kursowało z uwagi na zagrożenie lawinowe), przejść do bazy wysuniętej (odległej o jakieś 300 metrów w poziomie), w której czekaliśmy my. Wraz z
Igim byliśmy zwarci i gotowi – czuliśmy taki przypływ mocy, jak rok wcześniej, na Sulovie. Miałam wrażenie, że mogę od razu wbiec na szczyt.
Ale nie.
Okazało się, że druga połowa naszej ekipy nie dopuszcza szturmu w stylu alpejskim. Konieczna była perfekcyjna i długofalowa aklimatyzacja. Wszak Góra nie dopuści nas bez tego – to sobie uświadomiliśmy.
Jacek i
Radek rozpoczęli ów proces aklimatyzacyjny jeszcze w pociągu, więc musieliśmy z
Igim nadganiać, a jedynym miejscem, aby wyrównać nasze szanse była baza wysunięta.
Tam przyswoiliśmy niezbędne medykamenty podnoszące wydajność organizmu na dużych wysokościach, zaprzyjaźniliśmy się z miejscową społecznością...
...odwiedziliśmy okoliczne namioty integracyjne zespołów też działających w tym rejonie...
...aby wreszcie podjąć nasze kolejne wyzwanie: zdobycie Czantorii jej jakże wymagającą, wschodnią ścianą.
Początek był zaskakująco – ale i zdradliwie - prosty. Humory dopisywały, huragan na chwilę ustał i mogliśmy się delektować wspinaczką w porannym słońcu, aż do Obozu 1.
Tam niezbędne było przyswojenie kolejnej, zalecanej przez lekarzy i farmaceutów ilości płynów, celem uniknięcia odwodnienia. Ponadto, bardzo martwił nas fakt...
...że nie znaleźliśmy dogodnego miejsca na rozbicie namiotów. Po burzliwych dyskusjach...
doszliśmy do wniosku, iż koniecznym jest założenie stanowiska wiszącego i biwakowanie w solidnej ekspozycji.
Zdobycie Obozów 2 i 3 szło jak krew z nosa. Miałam wrażenie, że pokonuję niebywałe odległości, i że wpadłam w dziurę czasoprzestrzenną. To był niebywały wysiłek dla organizmu.
Musieliśmy jednocześnie pamiętać o tym, co na nas czyhało: odwodnienie w górach wysokich, i to przy tak ekstremalnych warunkach, może doprowadzić do poważnych komplikacji. Odmrożenia, odma, obrzęk mózgu…
Igi i
Jck byli bliscy śmierci na Sulovie i doskonale pamiętali, jakie skutki może mieć nieroztropność. Nauczyli się swojej lekcji solidnie.
Wreszcie dotarliśmy do Obozu 3.
Tutaj było więcej placu na rozbicie namiotów i integrację oraz obmyślenie dalszej strategii działania.
A było co obmyślać. Przed nami ostatni odcinek w drodze na szczyt, a do pokonania jeszcze
AjsFal, olbrzymie pole seraków. Wprawdzie było ubezpieczone...
...jednak chcieliśmy zdobyć górę w honornym stylu, na sportowo: bez tlenu.... i bez poręczówek.
Zrobiło się mrocznie.
Ciężko ująć w słowa to, co wtedy czuliśmy. Wreszcie, zobaczyliśmy światełko w tunelu...
To musiała być Ona. Czantoria.
Naszym oczom ukazał się....nie, nie las. Ale tunel, oświetlony na końcu. "Czy podążać w stronę światła?" - nasunęło mi się od razu. Ale przecież tam był szczyt.... musieliśmy tam dotrzeć!
Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy zorientowaliśmy się z
Igim, że
Jacek i
Radek już tam są. "A miało być wspólne wejście, cholera!" - wymknęło mi się pod nosem.
Okazało się, że przed nami ostatnia próba: trzeba było przewspinać kilkanaście dobrych metrów, w skrajnych warunkach pogodowych i potężnej ekspozycji.
Dostępu do ściany broniła tęga Miss Oh Tenzig Kocurkova, która sprawiając wrażenie kompletnie niewzruszonej panującymi dokoła warunkami pogodowymi, oświadczyła, że nasze permity są nieważne i nie mamy pozwolenia na wejście. Chyba, że kupimy je od niej. "Dwa dla dzieci proszę." - odparłam szybko.
To nam otworzyło drogę do upragnionego sukcesu. Ostatnie metry największych, technicznych trudności...
I udało się. Czantoria padła.
Kilka pamiątkowych, ale i dokumentacyjno-dowodowych zdjęć na szczycie...
...i trzeba wracać. Wszak góra jest Twoja, jak szczęśliwie z niej zejdziesz.
Nie spodziewaliśmy się jednak tego, co nas spotkało na zejściu. Huraganowy wiatr uderzył w nas z taką siłą, że ledwo mogliśmy ustać na nogach.
Jacek w ostatniej chwili złapał fruwającą w powietrzu pokrywę od kosza na śmieci (prawdopodobnie pozostawioną tam przez poprzednią ekipę). Posłużyła mu ona za tarczę przed falą uderzeniową, która chciała powalić nas na kolana.
To był ciężki egzamin dla nas wszystkich.
Ostatnim wyzwaniem był AjsFal. Sportowe wejście bez poręczówek mieliśmy za sobą: teraz, w drodze powrotnej musieliśmy koncentrować się na przetrwaniu, więc bez cienia wahania wpięliśmy się w sztuczne ułatwienia.
To było rozsądne, choć duma ucierpiała. Wiedzieliśmy jednak, że siły naszych charakterów pomogą nam sobie z tym poradzić w chwilach samotności, kiedy po powrocie, w zaciszu domowych ognisk będziemy stali nad zlewem, myjąc gary po przyjęciu powitalnym i koronującym nasz niepodważalny już sukces.
Po wyczerpującym zejściu, osłabieni i wycieńczeni zameldowaliśmy się w bazie wysuniętej Ustronie - Polana. Z mocnym postanowieniem: kolejna wyprawa z cyklu "Bez cienia pogardy" musi się odbyć już wkrótce.