Przygodę z północną ścianą Ben Nevisa ja i Marcin postanowiliśmy zacząć od Ledge Route, wycenianej jako 1-2 scrambling. Marcin aż się pali do nauki asekuracji, chłopaki wzięli zatem linę i szpej (acz jestem bardzo wdzięczna losowi, że nie okazały się one potrzebne, nie wiem jak przy naszym braku doświadczenia poradzilibyśmy sobie jakby przyszło co do czego). Trasa okazała się momentami lufiasta, ale łatwa, i jedyny pożytek z taszczenia liny to to że Mazio, jak sam powiedział, spalił trochę więcej kalorii
Tu północna strona Bena z doliny, przez drugą z widocznych grani w jej górnej części przebiega Ledge Route:
Tower Ridge od przeciwnej strony niż pokazywaliśmy ją ostatnim razem:
Marcin był zaskoczony drapieżnością północnych urwisk i grani Benka. Poprzednim razem wchodził na niego Pony Trackiem, a na szczycie miał mgłę:
Nasz trasa najpierw wchodziła do żlebu nr 5, by wkrótce skręcić w prawo, m.in. na pewno przekroczyć widoczne w skałach trójkątne pólko śnieżne, po czym jakoś dobijała do grani:
Jeszcze poniżej żlebu z nieopisanym hukiem przeleciał obok nas kamcor wielkości małego telewizora. Świadomość, że mam kask, nagle przestała być istotna - na taki głaz, żaden kask by nie pomógł...
Wychodzimy ze żlebu:
Kiedy zakładaliśmy raki, dogoniły nas chłopaki z Manchesteru - jeden, usłyszawszy skąd jesteśmy, odezwał się tak piękną polszczyzną że nas zatkało - urodził się tu, ma polskich rodziców i jest dwujęzyczny, powiedział że nigdy jeszcze nie spotkał Polaków w szkockich górach
Też mieli linę, tak nawiasem
Jak się przyjrzeć, po prawej u góry widać dyżurkę Mountain Rescue spod której startowaliśmy:
Po przejściu tych łach śniegu można już było włazić na grań:
A kuń mi się nie podobał - nie że był trudny, ale nie znoszę chodzić po skale w rakach. Uparłam się że na kunia je zdejmę ale Mazio pomógł i nie trzeba było marnować czasu:
Grań to faktycznie nie było więcej niż gdzieniegdzie dwójkowy scrambling, mi dyskomfort sprawiały jedynie raki, przyjemniej byłoby się tamtędy poruszać bez śniegu:
Końcówka to już dreptanina, ale im wyżej tym bardziej dawało słońce. Wierzcie lub nie, mało się nie ugotowaliśmy:
Wyjście na plateau:
Loch Linnhe:
Chciałam wejść na wierzchołek, żeby porobić zdjęcia Glencoe, nad którym zawsze kiedy byłam na Benku stały chmury, ale pany się nie zgodziły. To słońce faktycznie dało się nam we znaki, byliśmy padnięci. Na reklamówkach zjechaliśmy do Half-way Lohan a stamtąd powlekliśmy się przez wrzosowisko do parkingu - ostatnią atrakcją był taki śmieszny mostek:
Dziś wszyscy jesteśmy czerwoni jak buraki, ale wycieczka była świetna
Następnym razem chcemy przejść Castle Ridge, a wtedy z Marcinem powinniśmy być już wystarczająco pewni siebie żeby pójść z Maziem na TR (i NAPRAWDĘ zdobyć umiejętności posługiwania się sprzętem)
