Futbolowe atrakcje, jakie w piątek wieczorem zafundowali nam ćwierćfinaliści mistrzostw świata, w połączeniu z wczesnym wyjazdem następnego dnia (oczywiście jeśli pierwsza godzina to już dzień), sprawiły że na sen miałem niecały kwadrans. Potem okazało się że mógłbym mieć jeszcze jeden, ale nie przypuszczając że kierowca się spóźni, posłusznie wstałem. Koniec końców z parkingu wyruszyliśmy jeszcze w ciemnościach. Ciemność nie przeszkodziła nam jednak pierwszy odcinek przedreptać standardowo po torach kolejki.
W dolinie się rozjaśniło. Spróbowałem dotrzeć do schroniska przed szóstą, ale nawet pomimo wrzucenia trzeciego biegu, nie udało się. Brakło kilku minut. Mimo ta czas i tak mieliśmy dobry. Gorzej z warunkami pogodowymi, bo ta wyraźnie zawodziła. Pomimo obiecujących prognoz z dnia poprzedniego, wiał zimny wiatr, było pochmurnie a w widocznej dolnej części naszego żlebu leżał śnieg. Wprawdzie przewidywaliśmy tą ostatnią możliwość, i dla takiego obrotu sprawy wzięliśmy czekany, ale nie ukrywam że wolałbym ich nie używać gdybym nie musiał.
Chwilę posiedzieliśmy w schronisku, ale jako że pogoda wciąż nie zamierzała nas rozpieszczać a czas biegł nieubłaganie, ruszyliśmy do góry. Na pierwszym odcinku ja byłem prowadzący. Jako że szedłem już tędy, wiedziałem którędy dojść do żlebu aby obejść jego dolny próg. Próg może i do przejścia, ale nie będący naszym głównym celem, więc pozwoliliśmy sobie na jego zignorowanie. Tym bardziej że jeszcze nie jedna podobnej trudności atrakcja czekała na nas.
Śnieg zaczął się w połowie żlebu. Chwyciłem czekan w dłoń i spróbowałem co z tego wyniknie. Niestety nic dobrego. Śnieg miejscami miał konsystencję twardego zmrożonego lodu i szybko przekonałem się że bez raków niewiele zwojuję. Olałem więc pierwotną opcję i ruszyłem po skałach. Tutaj szło się już dużo lepiej, choć mokre i wilgotne skały nie dawały pełni gwarancji. Były jednak zdecydowanie bardziej bezpieczne niż śnieg. W akompaniamencie brzęczących czekanów (jako że cały czas mieliśmy obawy że będą potrzebne) doszliśmy do przełęczy. Widok podobny do tego jaki widziałem tu ostatnio: nieprzyjemne skały i wszechobecna mgła. I oczywiście zimny wiatr.
Nie zagrzaliśmy więc tam zbyt dużo czasu. Ruszyliśmy wyżej. Na pierwsze trudności. Ivona coś wprawdzie zaczęła przebąkiwać o linie, ale zanim ją wyjąłem, ona już problem pokonała i do pobliskiego szczytu liny spokojnie leżały w plecakach służąc tylko jako ich obciążenie. Na szczycie pogoda wciąż nas nie lubiła, więc zostaliśmy tam tylko tyle ile potrzeba było do związania się liną. Kolejny szczyt, większy brat pierwszego, był trochę wyższy i trochę trudniejszy. Wprawdzie za pierwszym razem wchodziłem tam bez sznurka, ale wtedy były pewne warunki. Dziś w każdej chwili mógł zacząć padać deszcz, a wchodzenie po mokrej skale do najprzyjemniejszych rzeczy nie należało. Przynajmniej nie na ten szczyt.
Szybko okazało się że nasze obawy były bezpodstawne. Padać nie zaczęło, a znaleziona zaraz za pierwszą ławką ścieżka, praktycznie wyprowadziła nas na wierzchołek. Jednakże radość wciąż była daleko od nas – chmury nie odpuszczały i widoczność była co najmniej kiepska. Momentami na tyle, że zastanawialiśmy się nawet przez moment czy nie odpuścić, ale godzina była jeszcze dość wczesna a my wciąż i uparcie wierzyliśmy w prognozy. Dlatego też po wpisaniu się do puchy i pochłonięciu kilku bułek i batonów, udaliśmy się dalej.
Teraz prowadził Gazza, ponieważ moja praktyczna znajomość terenu kończyła się na poprzednim szczycie, a niezaprzeczalnie Dawid był lepszy ode mnie w te klocki. Szybko znalazł pierwszy ring zjazdowy, choć ja długo nie mogłem się pogodzić z wątpliwościami że to już. Przecież zgodnie z opisem miała tam być jakaś długa wąska grań, zakończona jeszcze eksponowanym węgłem. A ja nic takiego tam nie zarejestrowałem. No chyba że owym węgłem było miejsce w którym Dawid z Ivoną schodzili kawałek niemal pionową ścianką do bardzo stromego żlebu, a potem owym żlebem podchodzili (raptem dwa metry w tę i we wtę), a ja po prostu dwoma krokami przetrawersowałem ową ściankę. Ale skoro był punkt zjazdowy, to nie zamierzałem się kłócić.
Czekając na swoją kolej, bawiłem się w fotografa. Akurat wyszło słoneczko i pokazały się lepsze kolorki, niestety nasza miejscówka nie należała do najlepiej wyposażonych w widoki, więc nie za wiele naszalałem. Dwa zjazdy nie nastręczyły nam zbytnio poważnych problemów. Ale potem zaczęła się zabawa. Wprawdzie do wierzchołka Zębatej Turni było jeszcze znośnie: eksponowana grań, w międzyczasie obejście jakiegoś szczytu, i stanęliśmy przed charakterystycznym zębem. Niewysoki, niemal pionowy fragment skalny, z widocznym wydawało by się obejściem od prawej strony, zdecydowanie mnie nie pociągał. Jednakże to obejście jest iluzoryczne a sama skałka, o czym się przekonujemy już w akcji, nie pozbawiona chwytów i stopieńków. Wspinaczka z dużą dozą frajdy.
Potem jeszcze tylko kilka kroków w prawo na wąską półeczkę, kilka metrów w górę i już jesteśmy na szczycie. Szczyt – lotnisko: płasko i trawiasto. Aczkolwiek miejsca nie za dużo więc lotnisko jedynie dla śmigłowców. Widok z Zębatej Turni jest dość ograniczony przez swoich dwóch potężnych sąsiadów, ale pomimo tego, albo właśnie dzięki temu, urzeka swym pięknem i wszechogarniającą potęgą gór. Tym bardziej spotęgowaną, że wciąż poprawiająca się pogoda akurat weszła na etap "niewielkie zachmurzenie i niska temperatura", i fotograficznie kolorki mogły zadowolić nawet najbardziej wymagającego fotografa. Ja do takiego miana w żadnej mierze nie kandyduję, więc na widoki nie narzekałem.
Niestety, wszystko co piękne kiedyś się kończy, a ze szczytu, nawet najbardziej uroczego, trzeba również wrócić. Jako że schodzić zamierzaliśmy wciąż w tym samym kierunku, przed nami czekał już na nas drugi sąsiad Zębatej. Plus oczywiście kilka atrakcji po drodze. Pierwszą była pozioma lecz stroma eksponowana grań, zakończona nieprzyjemną ścianką zejściową, kończącą się wprost na zaśnieżonej malutkiej przełączce. Niewielki poślizg uświadomił mi że to zejście nie jest jeszcze końcem naszych przygód. Chwilę dyskutowaliśmy z Dawidem co do kierunku obejścia pionowej ściany piętrzącej się naprzeciwko nas, ale dostrzeżona klamra rozstrzygnęła wątpliwość. W lewo. Ekspozycja wprawdzie była tam co najmniej wielka, a półeczka wąska i krucha, ale skoro była klamry.
Niewątpliwie klamry okazały się przydatne, ale zdaniem Ivony było ich zdecydowanie za mało. Dłuższą chwilę kombinowała z tą trudnością, wysłuchując naszych "złotych rad". W końcu korzystając z taśmy jako dodatkowe stopnia, pokonała ją w akompaniamencie haseł "nigdy więcej", "ku-rwa, ja tego nie przejdę"" itp. Szybko okazało się że wyżej nie oznacza łatwiej. Pionowy kominek ubezpieczony łańcuchami okazał się o tyle nieprzyjemny, że dostęp do łańcucha w pewnym momencie był dość utrudniony. Kosztował on Ivonę malutkie wahadełko i pewnie jednego czy dwa siniaki na ramieniu. Plus oczywiście kilka haseł znanych już z poprzedniej trudności. Ale muszę przyznać że wcale się jej nie dziwiłem. Ja również odczuwałem zmęczenie.
Za kominkiem czekał na nas znów kilkunastometrowy odcinek grani a potem chwilka odpoczynku przed kolejną eksponowaną półeczką. Widoczki wciąż były przednie, ale pogoda ponownie nie zamierzała być dla nas miła, i do świecące słoneczka dołożyła zimny ostry wiatr. Powoli zaczynaliśmy żałować że cieplejsze kurtki zostały w domu. Wiedzieliśmy jednak że już niedługo naszego zejścia. Pozostało nam jeszcze tylko podejście na ostatni dzisiejszy szczyt, a potem już tylko w dół. Choć określenie wspinaczka byłoby tu bardziej adekwatne od słowa podejścia. Pionowy komin, wprawdzie udekorowany łańcuchami i klamrami, ale poprzedzony jeszcze długim odcinkiem stromych stopni i bloków skalnych, okazał się nad wyraz wyczerpujący.
Tu ponownie Ivona zaczęła wyrażać słowami nasze myśli. Tekst "pierdzielę, nie idę dalej... tu zostaję!" był chyba najłagodniejszym epitetem jakie wyrażała w kierunku autora owej drogi. A może autora pomysłu na jej przejście. Koniec końców udało się nam w końcu wyleźć na banalnie już łatwy i ostatni odcinek grani i z uśmiechem na ustach, choć nieukrywanym wyczerpaniem, dobić do szczytu. Tu posiłek, wymuszona sesja fotograficzna (wymuszona, bo coś było widać, ale to coś w najmniejszym nawet stopniu nie nadawało się według mnie do wyciągania aparatu) i częściowo udana próba przekonania obsługi kolejki by nam pozwolili zjechać. Częściowo, bo miejsc wolnych udało się zdobyć całe jedno. I to za niecałe półtorej godziny. Ale dobre i to. Przekazaliśmy Ivonie co cięższe rzeczy z naszych plecaków i szybko ruszyliśmy łańcuchami w dół.
Dziewięćdziesiąt minut jakie mieliśmy do zejścia do stacji pośredniej wymuszało na nas zapomnienie o pokonanej przed chwilą niełatwej graniówce. Mogliśmy oczywiście iść normalnym tempem, ale wówczas czekało by nas zejście na nogach na sam dół, a tak to mieliśmy jeszcze, przynajmniej iluzoryczną, nadzieję zdążyć na kolejkę. Ostatecznie udało się. Prawie zjazd łańcuchami (bo trudno to było nazwać zejściem) zajął nam niecały kwadrans. Potem było już tylko łatwiej. W międzyczasie wprawdzie zafundowaliśmy sobie dodatkową porcję zabawy odbijając za bardzo na prawo, ale dostrzeżony przez nas jadący po Ivonę wagonik kolejki, uzmysłowił nam że wciąż mamy szansę. Wymusił na nas wprawdzie coś na kształt truchtu, ale tak jak mówiłem – opłacił się. Zdążyliśmy. I muszę przyznać że dawno już zwykła podróż wagonikiem nie dała mi tyle satysfakcji co wówczas...