Piątek, 30 lipca: miał to być dzień chwały

mojego letniego pobytu w Tatrach a.d. 2010. Zupełnie nieoczekiwany zwrot w poprawie pogody z dnia wczorajszego, w połączeniu z niemalże doskonałą przejrzystością powietrza jaką można było zaobserwować w późnych godzinach popołudniowych sprawił, że postanowiłem wybrać się dziś na Orlą - odcinek Skrajny Granat, Krzyżne. Jednak to co zobaczyłem za oknem po przebudzeniu się, a były to ciężkie i deszczowe chmury, szybko ostudziło mój entuzjazm. Mimo wszystko, jakoś się zwlokłem z wyra, coś tam naprędce przekąsiłem, zapiłem kawą i wyszedłem na busa. Stojąc na przystanku poczułem podmuchy wręcz nienaturalnie silnie wiejącego wiatru. Nie był to jednak wiatr zimny, wyziębiający a wręcz przeciwnie niemalże ciepły za to bardzo gwałtowny, wiejący z dużym impetem. Pomyślałem sobie, że skoro tutaj w Zakopanem tak wieje, to jak musi wiać wysoko w górach ? Trudno, jest jak jest – pomyślałem i złapałem się na tym, że właściwie to od samego początku pobytu codziennie powtarzam w myślach te słowa, próbując sobie jakoś to wszystko racjonalnie wytłumaczyć i poukładać. Na razie pójdę do Murowańca a tam, w zależności od tzw. rozwoju sytuacji, zobaczy się co dalej. Idę przez Boczań. Co prawda widoków prawie nie ma żadnych, ale za to nie pada i to jest, po tylu dniach niepogody, naprawdę budujące. Po wyjściu z lasu na odsłoniętą przestrzeń - dmuuuucha i to jak.. Tuż przed samym schroniskiem jakieś laski, które wymijam, rozprawiają o jajecznicy na śniadanie której już nie mogą się doczekać. Ja co prawda byłem po śniadaniu, ale narobiły mi takiego apetytu że i ja się skusiłem. Tym bardziej, że godzina dosyć wczesna, może się te bure chmurzyska z czasem rozwieją, to i przyjemniej będzie dalej wędrować. Jajecznica, całkiem, całkiem - niczego sobie (w cenie z pieczywem i masełkiem), na swój sposób uprzyjemniła ten ponury poranek i dodała tak potrzebnej energii. Po wyjściu ze schroniska okazało się, że co prawda widoczność się nie poprawiła ale też nadal nie pada i trzeba się i z tego cieszyć. A więc w drogę. Dochodząc do Czarnego Stawu dopiero teraz zauważam, jak mało osób zdecydowało się tego dnia na wyjście w góry, powyżej wysokości schroniska. Kiedy jak kiedy, ale dokładnie w środku okresu wakacyjnego, to miejsce zwykle tętni życiem, czasami aż za bardzo. Mimo wszystko, nie jestem przyzwyczajony do takich tutaj pustek. Obchodząc staw dookoła trzeba naprawdę uważać, by głupio nie zmoczyć butów – kilkudniowe, intensywne opady widać i tutaj. Część szlaku znajduje się niemal pod wodą. Nie dość, że okolice Zawratu są dzisiaj jakby przyjaźniejsze turystom niż Granaty (mniejsze nagromadzenie ciemnych, budzących nie najciekawsze skojarzenia chmur), to jeszcze nieliczne grupki rozstrzelone co jakiś czas podążają wyłącznie niebieskim szlakiem. Czuję się naprawdę nieswojo, skręcając samotnie przy rozwidleniu dróg w lewo. Na próżno próbuję przeniknąć wzrokiem mieszaninę mgieł i chmur wysoko nade mną i wypatrzyć kogokolwiek. Pustki. To samo jeśli chodzi o okolice, które w dość szybkim tempie zostawiam za sobą. Już tradycyjnie gubię szlak wchodząc w obsypujący się żleb po prawej, gdy tymczasem właściwa droga biegnie na lewo od niego. Mniej więcej w okolicach łańcucha słyszę coś jakby odgłos kijków trekkingowych a chwilę później dostrzegam czerwoną kurtkę turystki, która tak jak ja wybrała się dziś na Granaty. A więc jednak nie szedłem sam...
Od razu zrobiło się dużo raźniej. Chwilę później okazało się, że turystka ta pomimo wcale jeszcze nie zaawansowanego wieku, ma jednak dość wolne tempo marszu. Przez pewien czas szliśmy razem, coś tam do siebie grzecznościowo zagadując. Ale w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że trochę jednak jeszcze drogi mam przed sobą i że nie czas i nie pora na filantropię

Pożegnałem ją więc życząc dobrej i bezpiecznej drogi, ale mimo wszystko trochę było mi jakoś głupio, że tak ją na takim odludziu zostawiam..
W końcu szczyt, delektowanie się widokami.. Żartuję

Ledwo co było widać stawy i to na dodatek w oparach chmur. Nie ma specjalnego sensu dłużej tutaj tkwić.
Krótka analiza sytuacji: deszcz póki co nie pada, wracać do Kuźnic przez Gąsienicową mi się nie chce, przez Granaty szedłem rok i dwa lata temu.. Cóż, nie ma co się dłużej zastanawiać. Chwilę później już opuszczałem się w dół długim ciągiem łańcuchów i od razu odczuwam ulgę.
Nie musiałem już bić się z myślami, rozważać za i przeciw, czy są sprzyjające warunki pogodowe czy ich nie ma by udać się na tak w końcu wymagający szlak. Po prostu szedłem i tylko to się teraz liczyło. Ale mój spokój ducha nie miał trwać długo. Zaledwie doszedłem do mniej więcej połowy tego pierwszego ciągu łańcuchów gdy zaczął padać deszcz. Był tak intensywny, że przemoczył mnie całego (spodnie, polar) mniej więcej w minutę. W mgnieniu oka zdałem sobie sprawę, że żeby mieć jakiekolwiek szanse na tym szlaku jak najszybciej muszę zdjąć mokry polar i zastąpić go kurtką przeciwdeszczową. Ba, tylko jak to zrobić gdy wisi się na łańcuchu ? W końcu jednak, i to stosunkowo szybko, udało mi się znaleźć miejsce gdzie mogłem się przebrać.
Od samego początku starałem się być bardzo skoncentrowany, w tych okolicznościach każdy ruch musiał być pewny i przemyślany. Trochę mnie to samego zdziwiło, że tak spokojnie przyjąłem warunki na jakich miała się dziś rozegrać rywalizacja między mną a siłami natury. Dziwiło mnie też to, że pomimo tak skrajnie ekstremalnych warunków atmosferycznych, znajdowałem w tej nierównej wspinaczce przyjemność. I nie chcę tu kreować się na jakiegoś herosa, ale ani przez moment nie zwątpiłem że może mi się nie udać.
Po około 2/3 trasy poczułem jednak znużenie i zaczęło mi się podobać jakby mniej. I nic nie miałbym przeciwko temu ażeby znaleźć się już w końcu na przełęczy. Jednak przemarsz non stop w deszczu, przy mokrej skale, zimnych śliskich łańcuchach, w nieprzyjemnych mokrych rękawiczkach i to na takim szlaku, to jednak nie jest bułka z masłem.
A propos jedzenia, głód doskwierał mi już coraz bardziej, no ale w tym deszczu mam wyciągnąć termos i kanapki ? Teraz dopiero dotarło do mnie, jak ważna była dla mnie ta jajecznica w Murowańcu. Mniej więcej mija 6-ta godzina od jej konsumpcji. Anioł chyba mi zesłał te laski przed schroniskiem
Ale oto i Krzyżne. Czas przejścia, wg. mapy to ok. 2h. Mi dzisiaj zajęło to 3h 10 min. Od przeszło 3 godzin nie spotkałem nikogo, z tym większą przyjemnością zamieniam parę zdań na przełęczy z sympatycznym małżeństwem, na oko, 60-latków z Poznania. Smiać mi się chce, bo głowa rodziny mówi, że szli tu przeszło 6 godzin i on się stąd tak długo nie ruszy dopóki nie zobaczy tej słynnej panoramy (a tu widoczność niemalże zerowa).
Schodzę do Doliny 5 Stawów, Palenicy.
Na koniec dodam, że ani trochę nie żałuję że poszedłem na Orlą w takich warunkach. Z pewnością było może to trochę nierozważne i niebezpieczne, no ale co ja na to poradzę, że nie żałuję
Sobota, 31 lipca: chciałem iść na Lodową Przełęcz, ale jak usłyszałem walące pioruny o 6.30, to obróciłem się na drugi bok i przespałem do południa. Dalsza część dnia była jakby mniej górska
Niedziela, 1 sierpnia: powrót do domu
END