Nie byłam pewna, czy zamieszczać tę relację ale pomyślałam - w sumie, dlaczego nie. Rodzice na to forum nie zaglądają więc nie zaczną wpadać w stan przedzawałowy przed każdym moim kolejnym wyjściem w góry. A jeśli komuś ma się ona przydać jako przestoga, to tym lepiej.
Prognozy pogody na wczoraj nie były nadmiernie entuzjastyczne ale twierdziły, że warunki będą się poprawiać z biegiem dnia. To, plus fakt że mamy już ilość sprzętu z którą można coś zrobić, pomogło podjąć decyzję, że idziemy we trójkę na Tower Ridge.
Sobota rano. Z Marcinem umówiliśmy się na ósmą. Później niż zazwyczaj, ale nie ma się co śpieszyć: drogę Mariusz w czerwcu przeszedł w 2,5 godziny.
Nie ciśniemy. W Fort William na spokojnie śniadanie, zakupy spożywcze. Samochód pozostawiamy na parkingu koło 11. O 12 z minutami meldujemy się u podnóża Ben Nevisa.
Pogoda wygląda średnio, ale widoków na tej akurat trasie nie potrzebujemy. Poza tym ma się przetrzeć.
Tyle odsłoniło nam się z Tower Ridge:
Zaczynamy podchodzenie na Douglas Boulder. Mży. Łatwe skałki otaczające żleb są tak śliskie, że muszę je obejść dołem. - Ale dzień to sobie wybraliśmy słaby na tę trasę, nie podoba mi się - wołam do chłopaków. Mazio odkrzykuje coś o złym nastawieniu więc zmilczam.
Wreszcie dochodzimy do żlebu, który ma nas wyprowadzić na przełączkę między wierzchołkami buldera.
Deszcz wypłukał z niego piarg, więc idzie się w miarę pomimo stromizny. Mamy deja vu ze Skew Gill w masywie Scafell Pike'a, którym wchodzliśmy w znacznie bardziej mokrych warunkach.
Za przełączką pierwsza trudność: kominek. Mazio wbija się do góry i zakłada stanowisko. Wchodzimy z Marcinem każde po swojemu, tzn. ja tradycyjnie trochę piszczę oraz deliberuję, on niekoniecznie.
Powyżej łatwa grań wyprowadza na podejście na Little Tower. Tu zaczął padać już konkretniejszy deszcz, i dokumentacja fotograficzna się zakończyła.
Zresztą potem i tak nikt nie miał głowy do robienia zdjęć. Ostatnie:
Na Little Tower z początku jest dość łatwo. Widoczność spada niestety do zera, ale mamy nadzieję że to chwilowe. Mazio zresztą zna drogę. Znów, gdy osiągamy pierwszą poważną trudność, wchodzi pierwszy - póki co wciąż na żywca, twierdzi że wie na co się decyduje bo już to przechodził - a my mamy włazić po sznurku. Kiedy Mazio jest już na górze, słyszę jak drze się, że tylko Marcin, a ja mam obchodzić. Nie bardzo rozumiem co jest grane ale nie ma warunków do podejmowania dyskusji. Niżej po prawej majaczy coś jakby ścieżka; domyślam się, że to o to obejście chodzi. Skoro Mazio jest nade mną, znaczy wie lepiej, że obejście jest możliwe. Oddalam się z mieszanymi uczuciami, ale scieżka robi się ewidentna. Zachodzę nią grań Little Tower, kiedy nagle się urywa pionową ścianą. Niemożliwe, myślę, jest perć musi być przejście. Owszem, z miejsca w którym stoję łatwe skały wyprowadzają do góry ale co jest dalej, tego nie widzę. Przy suchym weszłabym tam po prostu i sprawdziła, ale teraz boję się, że jeśli tam dalej nie ma przejścia, schodząc w tych warunkach mogłabym bardzo łatwo się pośliznąć. Postanawiam zobaczyć, co zrobią pany. Przecież mnie tu nie zostawią.
Na pewno, szukając mnie, w końcu objawią się gdzieś na górze. Przez dłuższą chwilę (kwadrans? 20 min?) moknę tam i marznę, regularnie wołając to Mazia, to ich obu. W końcu Mazio odkrzykuje. Kiedy po paru minutach pojawia się znacznie powyżej mnie, i wyjaśniam mu sytuację, potwierdza że tamtymi skałami mam nie iść. Jest lepsza opcja prosto w górę. Rzuca mi linę, niestety z nerwów z nic nie chce mi się zawiązać prawidłowa ósemka i tworzę jakieś dziwaczne precle. Nie ma jednak czasu, trzeba się wbijać. W górze dostaję zjebkę za precle, pochwałę że poczekałam i się nie zapchałam, i możemy kontynuować w kierunku Great Tower.
Marcin jest trochę osowiały. Miejsce, w które wpuścił go Mazio a które ja ominęłam, okazało się jakimś wyjątkowym hardkorem. Zresztą sam Mazio dziwi się, bo zapamiętał tę drogę jako - z wyjątkiem kilku miejsc - lajtową, a tymczasem trudności zdają się piętrzyć. Czasu mamy coraz mniej, straciliśmy go mnóstwo na zakładanie stanowisk, jest już po czwartej (kiedy??? Jak???), a przed nami najcięższy odcinek trasy. Teraz jednak nie ma już wyjścia.
Na Great Tower problemy pojawiają się praktycznie od razu. Pierwsza ścianka, na tyle nachylona że przy suchej skale niekłopotliwa, okazuje się
cholernie niebezpieczna w tej ślizgawicy, a polecieć jest gdzie. Tu Mazio po raz pierwszy wchodzi asekurowany z dołu przez Marcina. Idzie nam
sprawnie, technicznie to łatwizna, byleby na linie. Mamy nadzieję że wyżej też jakoś pójdzie.
Niestety im wyżej tym trudności narastają. Kominek, który na początku tarsy wydał mi się trudny, teraz przechodziłabym z bananem na twarzy. Tu jest znacznie gorzej. Gdybyśmy mieli więcej czasu, lepszą pogodę, można by kombinować z szukaniem najłatwiejszej drogi, a tak pędzimy jak narwańce do góry, aby tylko puściło, bo tu gdzie jesteśmy zostać nie możemy. Mazio wciąga mnie parę razy na linie w miejscach, gdzie stopni i chwytów praktycznie nie ma a na tarcie w tej ślizgawce iść się nie da. Im wyżej wychodzimy, tym bardziej stromo i lufiaście się robi. Mazio dziwi się, że cały czas nie ma galeryjki, jednego z głównych punktów orientacyjnych oznaczającego że do wierzchołka już tylko kawałek. Istnieje możliwość, że pomylił drogę we mgle, i że wbijamy bezpośrednio na Great Tower od czoła. Jest mi już wszystko jedno, nie obchodzi mnie jakie jeszcze szamba muszę pokonać, chcę usiąść na Great Tower ze świadomością że teraz już tylko Tower Gap i wszystkie problemy za nami. Jakież jest moje rozczarowanie, gdy bula którą w końcu osiągamy okazuje się przedwierzchołkiem a galeryjka, nyża skalna i ostatnie podejście wciąż jeszcze przed nami.
Najciekawsza okazuje się nyża - wąski ni to żlebik ni to komin przykryty od góry głazami, a zamyka go ścianka gładka jak wypolerowana, którą należy się przebić na wyższy poziom. Skoro wypolerowana, to pierońsko śliska, więc Mazio nas asekuruje; na szczęście kilka nielicznych, ale świetnie rozmieszczonych chwytów i stopni umożliwia szybkie i sprawne wejście.
Przed nami najgorsze: szczyt Great Tower. To tu Mazio miał problemy podczas swojego letniego wejścia. Lufa jest tu prawdziwie zapierająca dech. A wokoło się ściemnia.
Na Great Tower wchodzimy już w zupełnej desperacji, jakimś hardkorem, nie ma już czasu na zastanawianie się. Marcin asekuruje Mazia, ja z początku znajduję łatwiejszy wariant potem potrzebuję podciągnięcia, nie mam już siły. Na szczycie siadamy w ostatnim momencie gdy jeszcze coś widać. Po chwili robi się ciemno jak u Murzyna w dupie.
Z czołówkami przechodzimy krótką grań dzielącą Great Tower od Tower Gapa. Jest szerokości mniej więcej dwóch Lodowych Koni, z identyczną lufą po bokach, ale pozioma i bez tych cholernych szczerbin. Dochodzimy do Gapa i chłopaki świecą w jego czeluść latarkami. Widzę jak Marcin
zastyga i nie może oderwać wzroku od tego co w dole. Patrzę. Cholera. Nie wygląda to dobrze. Szczelina jest dużo głębsza niż opisywał Mazio (potem się okaże, że w swym opisie niczego nie pokręcił - faktycznie jeden z głazów, umożliwiający stosunkowo łatwe przejście, zapadł się ostatniej zimy). Jest też zupełnie pionowa i wcale nie tak fajnie urzeźbiona. Oczywiście, jak najbardziej do zejścia i wejścia z liną, ale asekuracja musiałaby być tutaj niezwykle staranna. To nie jest miejsce na jakikolwiek błąd.
Marcin, balansując na końcu grańki, zapala papierosa. Patrzy na nas poważnie.
- Nie zejdziemy tam - stwierdza rzeczowo - nie teraz. Jest ciemno, mokro, nie damy rady się właściwie przyasekurować. Ja nie idę.
Mazio próbuje mu to wyperswadować, ale Marcin jest nieugięty. Mazio stopniowo rezygnuje, popatruje w dół, jeszcze ocenia możliwości. Ja siedzę cicho, próbując nie zlecieć, i myśląc sobie, że schodzenie tam teraz zapewniło by nam duże szanse w zdobyciu Nagrody Darwina. Liczę, że Mariusz się z tym zgodzi, ale sam z siebie.
Po chwili zapada ciężka decyzja: dzwonimy po Mountain Rescue. Jesteśmy w sytuacji, kiedy trzeba połknąć swój honor. Zapewne w innych warunkach, innego dnia, o innej porze, bla bla bla. Pewnie tak, ale jest tu i teraz i decyzja musi się odnosić do tu i teraz. Uzyskujemy połączenie i opisujemy swoją sytuację. Przyjdą.
Kolejne sześć godzin spędzamy na grańce, w siąpiącym deszczu. Próbujemy się ogrzać foliami termoizolacyjnymi, ale po pewnym czasie chłopaki widząc, że mimo przykrycia zamieniam się w sopel oddają mi obie, a sami wolą "się poruszać". Skaczą, tupią i robią przysiady. Ja trzęsę się pomimo dwu warstw folii, ponieważ moje ciuchy są totalnie przemoczone, do bielizny. Pany palą papierosa za papierosem, ja się nie przyłączam bo wymagałoby to wyjęcia ręki na tym zimnie. Siedzę tam gdzie mnie usadzili, na osłoniętej od wiatru półeczce, ale lufa nie robi już na mnie wrażenia. Koncentruję się jedynie na tym by nie zasnąć, bo każde dłuższe zawieszenie wzroku na jednym punkcie owocuje wizjami twarzy i zwierząt na kamieniach. Prawie cały czas rozmawiamy, co trochę pomaga. Co jakiś czas słychać helikopter - z grani oczywiście nie może nas pobrać w tych warunkach, ale mamy nadzieję że wyrzuci na szczycie ekipę. Dyskutujemy, jak długo to może potrwać i jakimi metodami nas sprowadzą; opowiadamy Marcinowi o TOPRze. Mazio, który na jakiś czas stracił zasięg i znowu go odzyskał odsłuchuje kolejne wiadomości - któraś może być przecież od ratowników. Dębiejemy z Macinem, gdy nagle nad pogrążoną w ciemnościach, zimną granią odzywa się skrzekliwy kobiecy głos - Maaaaariuuuusz! Maaariuuuusz! To ja ciocia! Odbierzże wreszcie, pzrecież widzę że jesteś na Skype cały dzień! - gdybyśmy w tamtej chwili z Marcinem nie siedzieli, zapewne byśmy padli
Helikopter krąży nad nami wielokrotnie, to bliżej to dalej. Przestajemy zwracać na niego większą uwagę - mamy czołówki, nic więcej nie możemy zrobić. Nagle wydaje nam się, że coś słyszymy. Ciężko sprecyzować co to było - może jedynie wiatr - ale nadzieja sprawia że od razu robi się cieplej.
Mazio zaczyna nadawać sygnały gwizdkiem. I za którymś kolejnym ktoś nam odgwizduje! Czyli faktycznie po nas idą.
Od tego pierwszego gwizdka do właściwej akcji pozostała jeszcze kupa czasu, podczas którego obserwowawaliśmy migotanie latarek na grani, kiedy ratownicy zjeżdżali i poręczowali Tower Gapa. Kiedy pierwszy z nich wreszcie do nas dotarł, ledwo byliśmy w stanie się wysłowić z zimna.
Ratownik, który przedstawił się jako Sean, rozmawiał z kimś przez radio i poinformował, że jego zdaniem nie trzeba będzie nas wciągać, damy radę
zejść i wejść sami. Po kolei podchodziliśmy do krawędzi Tower Gapa skąd Sean asekrował nas z góry. Jak mnie pocieszył, miejsce to miało być jedynie "awkward", ale tak naprawdę "easy". Dla mnie zdecydowanie było tylko awkward. Zapewne łatwiej byłoby mi zejść, gdyby dno szczeliny było wyżej tak jak wtedy kiedy Mazio tam schodził. Dałam radę rzecz jasna - nie miałam wyjścia, poza tym bądź co bądź asekrował mnie profesjonał - ale i tak nie mogłam się nadziwić, jak on mógł to wtedy przejść na żywca. Lufa tam jest taka, że swobodny dwustumetrowy lot do samych piargów, z obu stron.
Każde z nas na dnie szczeliny wpinało się w taśmy, i dopiero kiedy byliśmy w komplecie, rozpoczęło się wchodzenie do góry, równie awkward jak zejście. Ale poszło szybko.
Odcinek do plateau okazał się już pozbawionym większych trudności, pięknym scramblingiem w litej skale. Na górze czekała reszta ekipy, dostaliśmy termos kawy, żelki i czekoladę. Miny mieliśmy nieszczególne, ale wszyscy pocieszali nas, że to nic takiego, że każdemu z nich zdarzyło się kiedyś coś podobnego, i że zrezygnowaliśmy we właściwym momencie, biorąc pod uwagę panujące warunki.
Z ekipą zeszliśmy do Half-way Lochan skąd śmigłowiec zabrał nas do siedziby Mountain Rescue. Tam ci przemili ludzie częstowali nas herbatą, opowiadali różne historie i oferowali nam nocleg (tylko z nazwy, dochodziła szósta). Dowiedzieliśmy się od nich że tutejsze pogotowie jest w 100% ochotnicze. Byli ciekawi Tatr i narzekali że tak mało informacji jest po angielsku (odesłaliśmy ich na SummitPost). Potem podwieźli Marcina na parking gdzie odebrał samochód. Było to bardzo miłe zakończenie tego porąbanego dnia.
Jak mam spuentować? Nie wiem. Ważne, że nikomu nic się nie stało. Na pewno zdobyliśmy sporo technicznego doświadczenia (wejście na Great
Tower to nie było w kij dmuchał, zapychaliśmy się tam w tematy których Mazio nie widział na Martinovce), najedliśmy się strachu, przeżyliśmy przygodę, a także wyciągnęliśmy parę wniosków odnośnie właściwego używania zdrowego rozsądku.
Grunt, że team wrócił w komplecie.