czyli, jeszcze tam wrócimy…Po zejściu z Breithorna i odpoczynku na campingu, przyszedł czas na zmierzenie się z naszym głównym celem wycieczki , najwyższym szczytem Szwajcarii Dufourspitze. Prognozy wydawały się być zachęcające, mogłyśmy tylko martwić się o warunki. Ale skoro zaraz po świeżym opadzie na Breithornie nie były złe, zdecydowałyśmy się spróbować licząc na to, że śnieg po kolejnych 2 słonecznych dniach i mroźnych nocach dobrze „siądzie”. Czekało nas bardzo długie podejście w okolice schroniska Monte Rosa (5-6h od stacji Rotenboden 2815m) a potem długa droga na szczyt (5-7h) .Rano spokojnie zwijamy namiot i pakujemy zapasy na 3 dni. Na campingu w Randzie zostawiamy samochód za 3 franki dziennie (taniej już nigdzie w okolicy się nie da).O 10.00 łapiemy busika z campingu do Zermatt i wsiadamy w centrum miasta do kolejki szynowej w kierunku Gornergrat.
Zakupujemy bilety w jedną stronę (po 33franków) do Rotenboden, stamtąd mamy do przejścia długi trawers wzdłuż masywu Gornergrat. Zanim jednak wejdziemy na ścieżkę, chcemy znowu nacieszyć oko widokami, zwłaszcza że miękkie trawiaste plateau na Rotenboden zachęca do popasu. Robimy sobie małą sesję, humory dopisują. Nasi herosi znowu stroją pióra.
Matterhorn:

Weisshorn:

W końcu ruszamy dalej, ze ścieżki podziwiając częściowo znajome już po prawej stronie, północny Breithorn, Pollux i Castor.
Nowością jest tym razem ogromny masyw Liskamma.

Z daleka prezentuje się nasz cel po prawej (ten po lewej to Nordend, z którym łączy Dufoura przepiękna grań) oraz cały lodowiec Monte Rosa, który musimy przejść podczas ataku szczytowego.
Dzięki widocznym śladom na zdjęciu ,udało się odtworzyć to, co udało się nam przejść z naszego biwaku.

Powoli obniżamy się w kierunku wielkiego lodowca Gornergletscher, na plecach ciąży ok. 18-20 kg. W końcu dochodzimy do drabiny, która sprowadza na lodowiec.

Dalej już niekończący się lodowiec, dość gęsto uszczelniony ale z solidnymi mostkami.

Na skalnym odcinku drogi do schroniska Monte Rosa nareszcie spotykamy jakiś Polaków z Lublina. Para próbowała Dufoura dzień wcześniej, a więc zaraz po opadach, nie udało się, informują nas o głębokim śniegu, o tym, że prawie nikt nie zdobył w ciągu ostatnich dni szczytu, że droga poprowadzona na około(faktycznie podczas zejścia 2 dni później dowiadujemy się od Czechów, którzy są tam powtórnie, że ktoś, kto założył pierwszy ślad wydłużył drogę o jakąś godzinę). Jednak udaje nam się spotkać jeszcze parę osób, które zapytujemy o drogę i warunki. Jedni coś mówią o oblodzonym stromym śnieżnym wejściu na grań i wreszcie jakiś solista ,który zdobył szczyt i w ogóle dla niego warunki super. Myślę sobie „to pewnie jakiś rzeźnik ,ale nie ma się co nakręcać i stresować, zobaczymy co będzie na miejscu”.
Mijamy schronisko i zaczynamy podchodzić w kierunku skalistego Untere Plattje, jesteśmy już bardzo zmęczone , marzymy o jakimś miejscu na biwak jeszcze za dnia i chociaż krótkim czasie na obadanie dalszej trasy, wypatrzenie kopczyków. Niestety wśród skalistego rumowiska ani kropli wody, a do śniegu z lodowca jeszcze kawał drogi do góry. Z campingu zabrałyśmy tylko tyle płynów, żeby mieć na drogę. Czas ucieka a my jesteśmy zmuszone krążyć po tym skalnym rumowisku, które zaczyna piętrzyć się do góry. Ścieżka z kopczykami pojawia się i znika co chwilę. Powoli zdajemy sobie sprawę, że nie mamy wyjścia, musimy dotrzeć do czoła lodowca Monte Rosa w poszukiwaniu wody lub śniegu. Między 17.00 a 18.00 znajduję piękną platformę widokową na Obere Plattje (wys.ok 3000m) i krzyczę do Ani chcąc dodać jej otuchy, że to już koniec na dzisiaj ,jest biwak. Obie mamy na prawdę dość. Szybko rozbijamy namiot i zabieramy się za gotowanie, w czym przeszkadza nam skutecznie wiatr.

Ponieważ śniegu nie mamy dookoła za wiele i trzeba po niego spacerować, postanawiamy nazbierać na zapas do worków na śmieci. W ten sposób będzie nam się fajnie topił na słońcu, a potem schowamy wory do przedsionka i rano tylko się wychylimy po świeżą porcję. W dole widzimy drugi biwak Francuzów, którzy minęli nas po drodze. Nie mamy dużo czasu na sen, kładziemy się na tym twardym ,płaskim kamulcu ok 20.00 a planujemy pobudkę po 24.00. Chcemy mieć czas na ugotowanie herbaty do termosów, śniadanie i pozbieranie się do kupy. Noc jest bardzo zimna, generalnie po tym ostatnim opadzie temperatura obniżyła się o kilka stopni w dzień i w nocy. Mam wrażenie, że jest lekki mróz. Tęskniłam za plenerem, ale teraz zmęczona, i zziębnięta zakładając raki przed namiotem, po raz pierwszy myślę „cholera, ale urlop, nic tylko tyranie i tyranie!” Ale w końcu nikt nie mówił, że będzie przyjemnie. Startujemy ok. 3.00.Zastanawiam się czy aby nie za późno, w końcu przed nami kawał drogi a tempo na pewno nie będzie w stylu Uli Steca
Wchodzimy powoli na lodowiec, w świetle czołówki wypatruję wijącej się między szczelinami ścieżki. Na razie jesteśmy same, co jakiś czas patrzę za siebie jakby światełko Ani miało potwierdzać ,że wszystko jest ok. W ciemnościach widzę tylko czarne dziury po jednej i drugiej stronie…brrrr. Śnieg jednak twardy i zmrożony, więc idzie się dobrze. Kiedy wychodzimy ze strefy największych szczelin zaczyna świtać.

Przed nami wyłania się nasz cel.

Marzę o słońcu, chcę jak najszybciej dotrzeć na przełęcz Sattel, ale lodowiec niemiłosiernie wciąż się dłuży..Na przełęczy jesteśmy o 10.00 i tu rozczarowanie, wieje tak zimny wiatr, że w ogóle nie czujemy słońca. W oddali widać już grań podszczytową, przed nami roztacza się także piękny widok na włoski masyw Monte Rosa.

Podchodzimy stromym śnieżnym podejściem na grań, w dole lufa. Po tych 2 dniach od opadu warunki znośne ,śnieg różny, zmrożony, fragmentami kopny. Przed nami najtrudniejsza część drogi, kolejne śnieżne podejście i skalna grań. Jednak decydujemy się zawrócić, mamy zesztywniałe z zimna dłonie i stopy, a to raczej nie wróży nic dobrego podczas wspinaczki skalnej. Z bólem patrzę na grań w kierunku szczytu..ech..
Z drugiej strony Nordend..


Schodzimy bardzo ostrożnie, dopiero na lodowcu dopada nas prawdziwy skwar. Teraz z kolei się smażymy. Jeszcze przed szczelinami robimy postoje. Potem trzeba szybko z tego lodowca uciekać, wg przewodnika do 13.00,ale już po 12 robi się niepewnie. Choć jak później się okazuje ludzie przechodzą go także po południu…


Nie można też stracić koncentracji, w pewnym momencie ujeżdża mi noga ze zmęczenia. Na szczęście w tym miejscu ścieżka jest dość szeroka i czekan wbija się dobrze w śnieg a ja kładę się na nim. Oglądam się i widzę jakieś 5m dalej wielką dziurę..Cholera.
Po dotarciu na biwak jeszcze długo siedzimy w bezruchu na kamieniach. Nic mi się nie chce.
Przed nami kolejna "twarda" noc i zejście. Nie mamy już siły żeby walczyć drugi raz z tym długim lodowcem a potem górą. Do tego na dobicie wybieramy opcje bez kolejki i schodzimy do Zermatt na nogach

Po drodze tysiące ścieżek i wszystkie prowadzą do miasteczka, trafiamy w jakąś trawersujacą je z drugiej strony..masakra

Czuję, że zaczynają mi się plątać nogi, pleców już w ogóle nie czuję ..W końcu docieramy na placyk z busami o godz 19.00. Pusto, zero turystów. Pewnie już nic nie jedzie do Randy. Na samą myśl, że mamy iść na pociąg a potem z buta 30 min na camping uchodzą ze mnie wszystkie siły. Zrezygnowane siadamy na ławeczce, kupujemy sobie po lodziku w pobliskiej budce..i tak siedzimy z plecakami jak sierotki. Nagle Ania podrywa się i biegnie do busa, który najwyraźniej zawinął i skończył swój kurs pusty. Okazuje się, że to ten sam kierowca, który wiózł nas 2 dni temu kiedy to wracałyśmy z Breithorna. Od razu nas poznaje, bo niby kto normalny jeździ tu z plecakami ,których on nie może podnieść

Jesteśmy jego jedynymi pasażerkami, robi kurs specjalnie dla nas.
Uff…ale fajnie :alien:
http://picasaweb.google.com/iwonka.stan ... 012092010#EDIT
Aktualny link do zdjec
https://photos.app.goo.gl/FVCqY6mAAKDXdXOE3