6-7 stycznia 2011
skład: Marcin - Explorer, Michał - Fanatyk, Łukasz - Lukasz_ i ja
zdjęcia autorstwa całej naszej czwórki
Dzień pierwszy - "Trawers miękkiego futerka"
Dźwięk budzika z trudem dociera do otumanionego snem umysłu. Godzina …0:15. Gdyby nie fakt, że jestem umówiony z chłopakami, żadna siła nie wyciągnęła by mnie z ciepłego łóżka. Po szybkim „śniadaniu” zbieram przygotowane dwie godziny wcześniej bety i schodzę do samochodu. Kilka chwil później rozpędzam maszynę na autostradzie. Burza śnieżna koło Góry Świętej Anny zmusza do refleksji czy wyjazd w Tatry jest dobrym pomysłem. Sytuacji nie poprawia huraganowy wiatr – momentami trudno zapanować nad samochodem miotanym jego podmuchami.
Kilka minut po trzeciej melduję się na bramkach w Balicach i dzwonię do Michała. Po tradycyjnym już błądzeniu po Krakowie, które tym razem na szczęście nie trwało długo, spotykamy się i chwilę potem ruszamy po nowohuciaków Marcina i Łukasza. Teraz w wesołej kompanii powinno się lepiej prowadzić. Humory dopisują, muza w samochodzie gra – jedziemy. W miarę upływu czasu i kilometrów coraz częściej – początkowo z rozbawieniem, potem przerażeniem – spoglądamy na termometr. Tankowanie przy -15 st. C nie było przyjemnością, ale w Nowym Targu temperatura spada do -23,5! Ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby wyciąć w śpiworze dziurę na głowę i ubrać go przed wyjściem na zewnątrz. Na szczęście nie trzeba było go realizować, bo w Smokowcu tej nocy prawie lato – tylko minus siedem. Za to wiało równo i przebranie się do wyjścia było jedną z mniej przyjemnych części wycieczki.
O szóstej ekipa w pełnym rynsztunku bojowym rozpoczyna marsz w stronę Hrebienoka. Nieprzespana noc daje znać o sobie – idzie mi się ciężko i jedyne o czym marzę to znalezienie miękkiej łachy śniegu, w którą można by się rzucić i zasnąć. Za Siodełkiem obieramy szlak do Doliny Staroleśnej. Okoliczne zbocza wesoło mienią się we wczesnoporannym słońcu. Po godzinie marszu zgłaszam jednak protest – Chłopaki, jemy coś bo ja tu za chwilę zejdę. Dwie bułki i gorąca herbata stawiają na nogi. Do Zbójnickiej Chaty docieramy po około dwóch i pół godzinie. Rezerwujemy z Michałem nocleg, posilamy się i omawiamy trasę. Plan zakładał zdobycie Świstowego Szczytu grzbietem – gdzie puści to granią, a trudniejsze miejsca się obejdzie.
Piękna pogoda gwarantowała świetne widoki, jednak wicher coraz mocniej dawał znać o sobie ciskając lodowymi igłami po oczach. Drużyna spacerowym tempem pokonała górną część doliny i stanęła przed wznoszącym się naprzeciwko Świstowym Grzbietem. Zrobiliśmy z Marcinem i Michałem małą przerwę – okazało się, że Łukasz jest kilkadziesiąt metrów za nami.
- Następnym razem od razu po chorobie nie jadę – pociągnął nosem i splunął na śnieg.
Widać było, że nie jest w najwyższej formie po przeziębieniu. Tymczasem docieramy do uskoku grzbietu – kluczowego miejsca drogi. Michał przymierza się nawet w swoim stylu, żeby go zaatakować, ale był skazany na niepowodzenie. Z góry było wiadomo, że trzeba obejść. Po prawej stronie nie wyglądało to za ciekawie, a po lewej musielibyśmy obniżyć się do samego dna kotła tracąc sporo wysokości i dopiero stamtąd można by iść w górę. Decydujemy się na pierwszy wariant. Po kilkunastu krokach było wiadomo, że czeka nas brnięcie w luźnym, sypkim śniegu po uda, a miejscami po pas. Nie było to ani przyjemne, ani bezpieczne. Prowadzący Michał zawiesił się w jednym miejscu na parę dobrych minut nerwowo szukając jakiegokolwiek oparcia w śnieżnej breji.
- Cały się zapadam, nie przejdę. A mówiłem, żeby wziąć kur.wa linę, ale po co na Świstowy, zawsze tak z wami jest! – w pewnym momencie „wychodzi z nerw”.
- Linę? A kto by ją nosił??? – Łukaszowi szczerzącemu się zza filarka humor dopisuje.
- Czekaj, ja spróbuję, wyższy trochę jestem, może jakoś pójdzie.
Mijam feralne miejsce i trawersuję dalej wyszukując skąd można by odbić w stronę grani. Po chwili trafiam na pokryte cienką, twardą warstwą trawki. Kieruję się w górę i po kilku minutach jestem w bezpieczniejszym terenie. Było ciepło. Daję znać kolegom, że jest ok. Sam osiągam łagodny w tym miejscu Świstowy Grzbiet i widzę już wierzchołek z triangułem. Osiągam ten przyjemny stan, kiedy wiadomo, że szczyt jest tuż tuż i można delektować się każdym powolnym krokiem. Krajobraz wokół jest bajkowy. Świstowy jest jednym z najlepszych tatrzańskich punktów widokowych. Wszędzie potężne granie z Lodowym, Łomnicą, Pośrednią Granią i Sławkowskim. Bliżej mnie Staroleśna, Mała Wysoka i monumentalny Gerlach. Panoramę zamyka gniazdo Szerokiej Jaworzyńskiej i Tatry Bielskie. Między Litworowym Szczytem a Mięguszowieckim widoczność ogranicza ogromny wał szarych chmur kłębiących się z wielką prędkością. Pierwszy raz widzę takie widowisko. Wiatr momentami przygniata do ziemi. Kilka chwil później dołączają chłopaki i w ruch idą aparaty.
Nacieszywszy się okolicznościami przyrody, przechodzimy na środkowy wierzchołek, z którego lepiej widać Rówienki i Dolinę Białej Wody. Ostatni rzut oka na panoramę i rozpoczynamy zejście do Dzikiej Kotliny. Po godzinie z okładem jesteśmy ponownie w schronisku. Piwo smakuje wybornie. Marcin z Łukaszem zbierają się na dół – obowiązki zmuszają do powrotu do Krakowa tego samego dnia. Nasza dwójka po posiłku udaje się na górę na zasłużony odpoczynek. Mimo, że jest dopiero 15.30 warto nadrobić trochę snu po nieprzespanej nocy. Budzimy się dwie godziny później i ponownie schodzimy do gwarnej jadalni. Do wieczora trwają dyskusje o górach, celach i marzeniach a siedzący ławę dalej Rosjanie kursują z kolejnymi kieliszkami wódki i kuflami piwa.
Dzień drugi - "Przybyło siwizny w Siwym Żlebie"
Następny dzień przyniósł cieplejsze powietrze i więcej chmur. Póki co ich pułap nie obniżył się do poziomu szczytów, ale wydawało się to nieuchronne. Po ósmej rano wyspani i najedzeni wychodzimy ze schroniska. Kierujemy się początkowo mniej więcej zgodnie z żółtym szlakiem biegnącym na Czerwoną Ławkę, a wzrok coraz częściej wędruje ku Jaworowym Szczytom. Mijamy kolejne garby górnego piętra Doliny Staroleśnej to podchodząc to obniżając się. Ciekawie prezentuje się żleb spadający z Zawracika Rówienkowego – biała autostrada idealna dla narciarzy.
Jesteśmy blisko pod ścianami Jaworowych, kiedy należy skręcić w prawo omijając grzbiet spadający z Siwego Mniszka. Idzie się gorzej niż poprzedniego dnia – wiatr nawiał sporo śniegu na tę stronę doliny i momentami zapadamy się głęboko. Jest naprawdę ciepło i wieje dużo słabiej.
Po dotarciu do Ostrego Kotła robimy przerwę. Przewodnik Szczerby każe kierować się początkowo w stronę Jaworowej Przełęczy aż do wylotu Siwego Żlebu. Trawersujemy średnio nachylony stok brnąc w śniegu po kolana. Poprzedniego dnia pokrywa była bardzo stabilna, ale zrobiło się cieplej i… trzeba naprawdę uważać.
- Idź w stronę tych skałek, nimi pójdziemy do góry zawsze będzie bezpieczniej – radzi Michał – ja ruszę sporo za tobą, nie ma co kusić losu. Biorę głębszy oddech i ruszam bokiem, twarzą do stoku. Rak, rak, czekan, rak, rak, czekan. I tak wiele razy. Dotarliśmy do wylotu Siwego Żlebu. Do tej pory nie „robiliśmy” prawie w ogóle wysokości i do wierzchołka mamy dobre 300m w pionie.
Tymczasem chmury zeszły niżej, wierzchołek Sławkowskiego i Pośredniej Grani już się w nich schował i zaczął prószyć lekki śnieg. Robi się mrocznie, pomyślałem i podążyłem za Michałem. Dotarliśmy do końca pasa skałek, kilkadziesiąt metrów wyżej stały trzy ostatnie wielkie kamienie w pasie bieli żlebu. Śnieg miejscami był wywiany i podchodziliśmy po prawdziwym betonie. Ależ by się przydał drugi czekan. Po dotarciu do ostatnich skał okazało się, że nie jesteśmy nawet na wysokości Jaworowej Przełęczy. Pogoda się psuła, warunki robiły się średnie i wejście stawało się coraz bardziej „psychiczne”. Zacząłem poważnie myśleć o wycofie. Pewnie jedno słowo aprobaty współtowarzysza wystarczyło by, żeby spieprzać stamtąd aby prędzej. Ale parliśmy jednak do góry. Żleb zrobił się bardziej stromy i węższy, śnieg co chwila zmieniał się z sypkiego w beton. Stopniowo zbliżaliśmy się do progu usytuowanego w górnej części „Siwka”. Można było ominąć go po prawej stronie, ale dalsza droga nie wyglądała zachęcająco.
- O kur.wa. No to tutaj będzie naprawdę grubo. W dodatku okazało się, że śnieg w tamtym miejscu ma konsystencję kaszy, a jego duża ilość sprawiała że nie było dobrego oparcia dla nóg o czekanie nie wspominając. Michał dzielnie przetorował blisko trzymając się skałek po prawej stronie. Powoli szliśmy do góry, ale stojący naprzeciwko wierzchołek Ostrego Szczytu, do którego porównywaliśmy swoją wysokość był cały czas ponad nami, a to oznaczało około sto metrów do szczytu. Tylko i aż. Zbliżyliśmy się do grani na kilkanaście metrów w pionie, kiedy Michał zdecydował odbić na prawo, w skałki i trawki pokryte lodem. Z dołu nie wyglądały źle.
- No i jak? – pytam
- Nie idź tu. Strasznie się wjeb.ałem.
Czekam zatem w żlebie kilka minut nie bardzo wiedząc co robić. Próbuję pójść za nim, ale szybko rezygnuję. W tym momencie najbardziej chciałem spasować. Ale… poszedłem jednak żlebem do góry. Kilkadziesiąt szybkim kroków przerwanych tylko jednym odpoczynkiem. Grań. Widoczność niemal zerowa. Michała nie widzę, ale słyszę, idzie w stronę szczytu. Pytam czy daleko, mówi, że nie wie. Kilka minut zajmuje mi wygramolenie się dwa metry do góry. Po następnych dwóch jesteśmy przy tabliczce. Jaworowy Szczyt. Prawie nic nie widać. Parę kroków do najwyższego punktu. Herbata z termosu bo w ustach zaschło z emocji.
- To było naprawdę kur.ewsko mocne. Jak my stąd zleziemy?
Zejście jest jednak nie najgorsze. Na szczęście śnieg jest stabilny. Po godzinie jesteśmy z powrotem w tym samym punkcie w Ostrym Kotle. Śnieg zaczyna lepić się do raków. Dobrze być w bezpiecznym terenie. Po kolejnej godzinie dzielimy się wrażeniami w schroniskowej jadalni. Prognoza pogody nie jest zachęcająca. Na termometrze plus dwa stopnie a przecież to prawie 2000 m n.p.m. A ma być jeszcze cieplej. Dwaj spotkani Polacy mówią o sześciu osobach porwanych przez dwie lawiny po polskiej stronie.
- Spierd.alajmy stąd. Limit szczęścia na ten wyjazd wykorzystany.
Tego samego dnia w Krakowie o godzinie 20 ściskamy sobie ręce. Do następnego razu. Michał zarzuca plecak na ramię a ja ruszam w stronę Balic.
Szkoda, że na Jaworowym zabrakło tej wisienki na torcie w postaci widoku, ale wyjazd uważam za bardzo bardzo udany. Tradycyjnie – dzięki chłopaki!!!!