Relacja z czalendż. Skoro nikt się z nami nie wybrał (i może i dobrze o czym będzie później) to postanowiliśmy ciut zmienić plany. Wyspaliśmy się i wyruszyliśmy nie jak plan zakładał o 6 rano tylko o 10
W Caermarfon byliśmy po południu i tylko pochodziliśmy sobie wzdłuż kanału dopływowego do morza. Jednym słowem luźny dzień odpoczynkowy.
Ale za to w niedzielę zerwaliśmy się skoro świt i już o 8.oo byliśmy w Peny-y-pas i rozpoczęliśmy nasz spacer. Szliśmy chyba najczęściej uczęszczanym szlakiem zwanym Miner Track, które dostarcza niezapomnianych wrażeń -jeziora ukryte wśród gór, skały etc. Najpierw z prawej strony jeziora LLydaw, które pięknie komponowało się z trochę zielonymi zboczami.
Początkowo myśleliśmy, że nic nam się nie uda pochodzić w rakach ale jak tylko odbiliśmy od jeziorka w prawo pod górę skały zaczęły być oblodzone i nogi się rozjeżdżały na boki a tutaj to już mało zabawne. Nie wysoko ale upadek mógłby się nieciekawie skończyć. Tutaj właśnie pomyśleliśmy o naszych znajomych, którzy dopytywali się o szczegóły wyjazdu ale w końcu się nie wybrali. Niestety nikt z nich nie posiada raków - co mogłoby zaowocować tylko nerwem z naszej strony, że prawdopodobnie tutaj skończyłoby się nasze wyjście.
Ale wracając do tematu. Przywdzialiśmy raki i dzielnie maszerowaliśmy ku szczytowi. Szło się lekko, przyjemnie, fakt widoków nie mieliśmy prawie żadnych - Snowdon nas nie lubi - kolejne wyjście i chmury, eh... Często zdarzały się grube, długie palmy zmarzniętego śniegu a na kamieniach był lód grubości 5 cm! Trochę ludzi się tam również kręciło i wszyscy dzielnie parli do przodu.
W końcu po 3 godz osiągnęliśmy grań, z której wiatr chciał nas dosłownie zdmuchnąć. Wszystko było pięknie zamarznięte - wiatr i mróz stworzyły niepowtarzalny obraz. Szkoda, że nie mieliśmy prawdziwego aparatu

Potem tylko kilka zdjęć telefonem na szczycie przy kamiennej mapie, wciągnęliśmy batoniki, herbatę, szybka rozmowa z tubylcem, że tydzień temu było tu metr śniegu, nawet zdjęcia pokazał!!!
A potem już tylko schodziliśmy Pyg Track do parkingu. Ten odcinek jest bardzo widowiskowy ale niebotycznie długi i trzeba skakać po kamieniach co wykończyło nam mięśnie ud (tzn. mi

). Potem tylko gorąca pomidorówka w "schronisku" i powrót do domu. Niedługo znów się tam wybierzemy
