Rohu napisał(a):
Ale zobaczyć Tatry sprzed kilkudziesięciu lat niestety nigdy nie będzie mi dane. I tego bardzo żałuję.
Podrażnie Cię trochę, Rohu - co prawda schronisko w Pięciu Stawach nadal w rękach Krzeptowkich ale to już nie to co w czasach Pani Marii, która tam gazdowała razem z synem, Jędrusiem, oczkiem w głowie Mamy. Szkoda, że teraz już nie ma Pani Marii - byłoby to idealne miejsce do kształcenia speców od organizacji i zarządzania. Pani Maria spełniała funkcje recepcjonistki, kasjerki bufetu, wpadała również jak burza do kuchni aby pogonić personel jak goście czekali zbyt długo na schabowszczaka. Do tego jeszcze serwowała słynną kultową szarlotkę, która wówczas tylko tam była do nabycia. Do tego wszystkiego jeszcze miała baczenie na Jędrusia aby zbyt wiele czasu nie mmarnował na czarowanie młodych turystek. W dodatku miałA jeszcze chyba dodatkowy zmysł do nakrywania wszystkich popijuch po pokojach. Jeśli napotykała na burdę to skutecznie ją likwidowała ("burdownicy" raczej już nie mieli co liczyć na kolejny nocleg a pamięć miała znakomitą), natomiast jeśli impreza miała przebieg kulturalny a jej uczestnicy specjalnie nie nadużywali słów na "k" i "ch" to dawała się nawet namówić na wypicie kielonka w miłym towarzystwie.
Nie wiem czy to był tzw. "górski klimat" o którego braku w schronisku na Markowych Szczawinach (w relacji z Babiej Góry) wspomina ŁukaszT, apelując o "zasyfienie" tego schroniska, jeśli tak, to i ja jestem za takim zasyfieniem.
Tak jeszcze a propos tzw. "górskiego klimatu schroniska" - dyskusje na ten temat powtarzają się okresowo na wszystkich forach górskich. Kilka z nich obserwowałem - zawsze i nieodmiennie sprowadzały się one do problemu tzw. wrzątku. Jeśli był i to bezpłatnie to "klimat" był, jeśli nie, to "klimatu" nie było a co więksi "puryści" nie cofali się przed "obelgami" typu "hotel".
Dla mnie osobiście wzorcem "górskiego klimatu" był "Murowaniec" za czasów kierowania nim śp. Pana Ryszarda Drągowskiego (zmarł niedawno). Czegoś takiego jak oficjalna i sprzedawana "gleba" dla tzw. "spóźnionych turystów" nie było i człowiek idący w nocy do kibelka nie potykał się o ich "zwłoki" i nie był narażony na niewybredne komentarze (zupełnie nie rozumiem dlaczego taki "spóźniony" turysta jest zarazem najczęście i "wypity" - czyżby jakieśjunctim?). Jeśli już taki autentycznie spóźniony się trafił, to jeśli nie było jakiegoś rezerwowego miejsca, to spał w jadalni na ławie, nawet dostawał koc do ukrycia i kosztowało to zupełnie symboliczną kwotę. Natomiast zupełnie inaczej przedstawiała się sprawa tzw. waletów w "trumnie" (nieistniejąca już sala zbiorowa na najwyższej kondygnacji - spaliła się i nie została odbudowana). W "trumnie" rezydowała prawie tylko i wyłącznie tzw. "brać taternicka" i co bardziej wykwalifikowani turyści. Miejsc było nominalnie chyba 60 a bywało, że spało i 100, oczywiście nic nie płacąc. Pan Ryszard oczywiście o tym wiedział, ale udawał, że jest ślepy i głuchy - miał zrozumienie do tego, że można chcieć być w górach i akurat nie mieć kasy w nadwyżce. O tym, że godzili się z tym legalni lookatorzy "trumny" nawet nie ma co mówić - wiadomo, raz się ma a raz się nie ma, każdemu może się trafić. Niewesoły był tylko los takiego "bezkasowca", którego pan Ryszard dorwał na nadużywaniu browarku - wychodził z założenia, że jak ktoś ma na browar to powinien i mieć na nocleg. Inną specyfiką "trumny" było to,, że nic tam nie ginęło a były to czasy, w których haki i karabinki były dobrem niedostępnym i raczej luksusowym a mimo to kradzieże siięv nie zdarzały; dotyczyło to i innych dóbr, np. aparatów fotograficznych. Sporadycznie zdarzało się jedynie to, że przyciśnięty głodem a zupełnie pozbawiony kasy bliźni uszczuplił nieco zapasy z aluminiowej puszki. Nie do pomyślenia jednak było to, aby ktoś wyżarł bliźniemu wszystko do zera - wszak wiadomo było, że człowiek wróci z drogi i będzie chciał coś zjeść - taka swoista "komuna". Dokonnanie i ew, ujawnienie takiej niegodziwości groziło ostracyzmem w środowisku. Inną niepisaną zasadą było i to, że w "trumnie" się śpi a nie rozrabia po pijaku. Jak już ktoś koniecznie musiał dać sobie w gardło to musiał to zrobiić gdzie indziej i jeśli wracał po 22-ej to musiał być "beszelestny", przekroczenie tego groziło oberwanie butem w łeb a umiano rzucać celnie. Tolerowano również i to, że ktoś preferował spanie z panienką, jednakowoż pod warunkkiem, że miał legowisko gdzieś na boku i nie towarzyszyło temu widowisko typu "światło i dźwięk". Było to jednak zjawisko sporadyczne, łóżko typu "kanadyjka" ( zdemobilu armii kanadyjskiej", wąskie i chybotliwe nie stwarzało warunków niezbędnego komfortu - no iod czego, u diabła, są ustronne miejsca w kosówkach.
Ano były fajne czasy i to się chyba już "ne vrati".
