Z racji tego, że raczej nie należę do ludzi samolubnych i lubię zarażać swoją górską pasją osoby, które nie miały jeszcze okazji spróbować wyjątkowego smaku tatrzańskich przygód, zaproponowałem nowemu koledze z pracy ciekawą wycieczkę. Postanowiłem, że wspólnie odwiedzimy najurokliwszą, według mnie, dolinę Tatr Słowackich: Dolinę Kieżmarską, zdobywając, przy okazji, trzy wybitne szczyty ograniczające ją od strony zachodniej tj. Kołowy i Czarny Szczyt oraz Baranie Rogi.
Ponieważ prognozy pogody na ten dzień nie wyglądały szczególnie optymistycznie (rano duże zachmurzenie, po południu intensywne opady deszczu), zdecydowaliśmy się wyjechać bardzo wcześnie, ażeby graniową część trasy zakończyć jeszcze przed południem. Na parkingu Biela Voda zameldowaliśmy się o godzinie 2 rano i spokojnym tempem ruszyliśmy w ciemny las, kierując się za żółtymi znakami w stronę Zielonego Stawu Kieżmarskiego. Dotarliśmy tam po niespełna 2 godzinach, powitani wyłaniającymi się spod osłony nocy niesamowitymi widokami potężnych turni otaczających Dolinę Kieżmarską (począwszy od potężnych urwisk Małego Kieżmarskiego Szczytu i efektownie dominujących na pierwszym planie, urwistych ścian Jastrzębiej Turni oraz Czarnych Spadów, skończywszy na postrzępionej grani Durnych Szczytów oraz odległym z tego miejsca masywie Baranich Rogów i Kołowego Szczytu). Po krótkiej przerwie nad Zielonym Stawem, ruszyliśmy dalej w stronę progu opadającego z Dolinki Dzikiej. Przy akompaniamencie spadających kaskad wody, próg ten osiągnęliśmy w kilka chwil korzystając z zamontowanych tam sztucznych ułatwień. Następnie odbiliśmy w prawo w stronę trawersu Czarnych Spadów, gdzie również można było skorzystać z pomocy stalowych linek i łańcuchów. Niewiele po godzinie 5 znaleźliśmy się u początku Dolinki Jastrzębiej, gdzie podczas krótkiego odpoczynku dane nam było podwójnie delektować się jedząc kanapki z batonami oraz podziwiając odbierający mowę piękny, jedyny w swoim rodzaju, widok wschodzącego w górach słońca.
Najedzeni do woli i nasyceni spektaklem ruszyliśmy dalej. Teraz czekało nas mozolne, ponad godzinne zdobywanie wysokości, poprzez złomy, piargi i trawiaste progi Doliny Jastrzębiej. Osobiście nie przepadam za tego typu elementami górskich tras i strasznie męczą mnie one psychicznie, ale w momencie gdy osiągam w końcu grań, to nagle wracają wszystkie siły i motywacja

Tak było i w tym przypadku kiedy jeszcze przed godziną 7 dotarliśmy do Czarnego Przechodu na wysokości niespełna 2300m npm, który stanowi niewielkie wcięcie w grani opadającej z Kołowego Szczytu w stronę Czarnej Przełęczy. Pozostawiliśmy tam swoje plecaki i na lekko ruszyliśmy bardzo łatwą i przyjemną granią w stronę wierzchołka. Po 15 minutach byliśmy na szczycie gdzie mieliśmy wspaniały wgląd w dalszą część naszej trasy prowadzącej ciekawie ukształtowaną granią na Czarny Szczyt i dalej w okolice Papirusowych Turni aż do Przełęczy Stolarczyka. Z Kołowego Szczytu Bardzo ładnie prezentowały się także Tatry Bielskie oraz pobliski masyw Jagnięcego Szczytu. Mogłem też nacieszyć się widokiem pn.-zach. ramienia Kołowego Szcztu tzw. Grań Świnek , która już od bardzo dawna leży w kręgu moich zainteresowań...
Po kilkunastu minutach byliśmy już z powrotem na Czarnym Przechodzie. Teraz nadeszła wielka chwila dla mojego towarzysza Grześka, dla którego od tego momentu miała rozpocząć się inicjacja w podstawowym posługiwaniu się górskim sprzętem

Po krótkim, wstępnym instruktażu ruszyliśmy na lotnej asekuracji obniżając się trochę granią Czarnych Czub w stronę Czarnej Przełęczy. Następnie dotarliśmy do sporego uskoku turni - Czarnego Kopiniaka, z którego zeszliśmy na małe wcięcie w grani zwane Czarnym Karbem. Stąd trasa biegnie bardziej poziomo (Czarny Grzebień) i wyprowadza aż pod uskok kopuły szczytowej Czarnego Szczytu. Tu mieliśmy do wyboru 3 warianty. Dwa pierwsze były obejściami grani od strony dolin Jastrzębiej lub Czarnej Jaworowej, trzeci prowadził ściśle granią niemal na sam wierzchołek. Wariant trzeci wyglądał całkiem smakowicie więc wybraliśmy go bez zastanowienia. Początek był fajny, nieco trudny, końcówka okazała się dość trudna, nieco krucha i mokra ale bardzo czujnie udało się nam pokonać na lotnej ten krótki fragment. Dalej już łatwo po niemal poziomej grani szczytowej na najwyższy jego punkt o wysokości 2432m npm. Na wierzchołku meldujemy się stosunkowo wcześnie bo przed godziną 9. Nie spiesząc się robimy więc zdjęcia przepięknych widoków, posilamy się i powoli przygotowujemy do zejścia. Grzesiek, który do tej pory nauczył się rozmieszczenia na sobie sprzętu, skracania liny, poruszania się na asekuracji lotnej i likwidowania przelotów, których tak naprawdę nie było konieczności wiele zakładać, stwierdził, że czuje lekki niedosyt i zapragnął poszerzyć zakres swoich świeżo nabytych umiejętności o nową wiedzę. Zdecydowaliśmy więc, że zjedziemy z wierzchołka na niewielką platformę w okolicy Papirusowej Przełączki. W ten sposób kolega zaliczył swój kolejny debiut i trzeba zaznaczyć, że jak na pierwszy raz poszło mu bardzo dobrze i, co najważniejsze, szybko.
Chwilę później jesteśmy już na wspomnianej przełączce, skąd opada w stronę Czarnego Bandziocha Mały Szymkowy Żleb. Nie wygląda on zbyt zachęcająco, z uwagi na swoją wystawę jest jeszcze sporo twardego śniegu i lodu na jego dnie, ale według przewodnika trzeba się nim obniżyć jedynie kilkanaście metrów więc powoli i uważnie powinniśmy dać sobie radę. Będąc już po wszystkim zgodnie stwierdziliśmy, że był to najgorszy odcinek całej trasy z dwóch powodów. Po pierwsze było bardzo stromo a ze względu na zalegający na dnie lód trzeba było się przemieszczać ograniczającymi żleb ściankami, które były kruche, mokre i szczególnie niżej, dosyć ubogie w stopnie i chwyty. Po drugie, według mnie, odcinek zejścia tym żlebem wyglądał na co najmniej 30 metrów a nie "kilkanaście", o czym pisał Pan Witold Henryk i nie tylko... Niezależnie od tego udało nam się bezpiecznie dotrzeć na zachodziki, którymi mogliśmy w kilka minut przejść trawersem poniżej grani Papirusowych Turni aż do Przełęczy Stolarczyka. Dotarliśmy na nią dosyć wcześnie bo była dopiero 10 a dalsza część grani, w stronę Wyżniego Baraniego Zwornika wyglądała całkiem łatwo. Mimo to, usprawiedliwiając swoje duże już zmęczenie ewidentnie psującą się pogodą i prognozowanymi na popołudnie opadami z burzami

, postanowiliśmy zejść z przełęczy Papirusową Drabiną do Dolinki Dzikiej. Sama Przełęcz Stolarczyka jest godna polecenia gdyż stanowi łatwo dostępny wspaniały punkt widokowy. Polecam ją szczególnie osobom lubiącym wędrówki po Tatrach w większych grupach, gdyż na przełęczy pomieściłoby się, bez przesady, 20 osób wraz ze stadem wypasających się owiec :>
Zejście Papirusową Drabiną stanowi potężna załupa, którą należy pokonać obniżając się krawędzią grzędy ograniczającą ją po prawej stronie. Wizualnie przedstawia się to niezbyt optymistycznie ale będąc na krawędzi łatwo wyszukać mnóstwo punktów oparcia dla dłoni i stóp. Mimo to radzę uważać bo niewielki błąd może skutkować około 100 metrowym lotem, chociaż z drugiej strony byłby to chyba najszybszy wariant dotarcia do piargów Doliny Dzikiej

Dalsza część zejścia nie jest problematyczna, wyraźną ścieżką dochodzimy do platformy rozpoczynającej trawers Czarnych Spadów po czym łańcuchami schodzimy z progu na ścieżkę, którą w kilkanaście minut dochodzimy do Zielonego Stawu Kieżmarskiego.
W schronisku jesteśmy około 12 więc mamy dużo czasu, żeby delektując się wymarzonym, zimnym piwkiem spoglądać na naszą skąpaną w popołudniowym słońcu, przebytą tatrzańską 13 km pętelką. Jak się później okazało ładna pogoda utrzymała się do późnego popołudnia, ale byliśmy już tak nasyceni tatrzańskimi urokami, że ani trochę nie żałowaliśmy podjętej decyzji, bo przecież na przejście odcinka od Przełęczy Stolarczyka na Baranie Rogi mamy jeszcze całe życie

Dla mnie wycieczka była bardzo udana a co do Grześka, i jego tatrzańskiego debiutu, to jestem niemal pewien, że można go już wpisać na listę osób uzależnionych górami.
