Dzień pierwszy.
Biorę urlop na piątek i wraz z Maćkiem i Adamem uderzamy na Słowację.
Plany były różne, ale ze względu na niepewną pogodę decydujemy się na nocleg w Chacie Terry'ego i uderzamy na Drogę Sadka na Baranich Rogach.
Pogoda psuje się jednak z czasem i mamy mieszane uczucia. "Najwyżej zjedziemy."
Robię pierwszy banalny wyciąg i dochodzę do właściwego startu drogi. Niestety międzyczasie zaczyna padać lekko deszcz i Gruby dochodzi do mnie żeby tylko powiedzieć, ze spadamy na dół.
Szybko schodzimy i chowamy się pod pelerynkami. Niech każdy mówi co chce, ale żadne goresrexy, tylko pelerynka. Jak leje to się siedzi w domu, albo pod kamykiem, a nie łazi po górach całymi dniami. Na godzinkę pelerynka daje radę jak nic innego.
Deszcz, grad, pioruny, ze spokojem siedzimy pod ścianą.
Zrobiło się mokro, ale Gruby po tym, jak zobaczył ścianę nabrał jakiegoś niespotykanego optymizmu. "Zrobi się ładnie za chwilę."
Ja jestem zły. Wziąłem urlop i siedzę na piargach. Niech to szlag. Nie podzielam optymizmu Grubego. Maciek tym bardziej nie podziela. Ja jednak dochodzę do wniosku, że jest jeszcze wcześnie i jeśli istnieje choćby cień szansy na urobienie czegoś, to siedzę tu nawet jakby góry srały.
Międzyczasie się lekko przejaśnia, a następnie zaczyna się zupełna zlewa. Grad naparza jak opętany, pioruny walą. Siedzę dalej, tym razem ze stopami blisko siebie.
Maciek już nie chce dalej bezczynnie siedzieć. Za to Gruby dziwnie nie traci optymizmu. Ja traktuję to, jak kolejną przygodę-doświadczenie i próbuję znaleźć jakieś pozytywy z tego, jak dotąd niezbyt udanego dnia.
O dziwo po jakimś czasie faktycznie robi się ładnie i postanawiamy z Grubym spróbować. Wydaje mi się, że już po strachu. Do końca wieczora powinno być już ładnie.
Maciek rezygnuje, a my rzucamy się w wir przygody.
Pierwszy wyciąg szybko powtarzam. Później zaczyna się zabawa. Jest to mocne IV. W tych mokrych skałach jest z czym powalczyć, ale też bez przesadyzmu. Piękna droga, przypominała mi Lewych Wrześniaków swoją stromością, ale dużo ciekawsza sceneria i technicznie przyjemna. Śliskie skały sprawiają, ze nie ma tej zupełniej pewności siebie. Mimo to buty dobrze się sprawują. Asekuracja jest świetna. Idą friendy, trochę kości. Nie mniej droga wymusza asekurację bez przesadyzmu.
Robię w sumie trzy wyciągi i gdy dochodzi do mnie Gruby, zaczyna robić się nieprzyjemnie. Pogoda znowu zaczyna się psuć i słyszymy grzmoty. Maciek, który nas obserwuje z doły, krzyczy coś o burzy. W górę, czy w dół? Gruby patrzy na mnie. Co robimy? Nie wiem, ale decyzję trzeba podjąć szybko.
Jednak w górę. Gruby zasuwa szybko robi kolejny czwórkowy wyciąg. Ja już go robię w deszczu. Grzmi, pioruny walą gdzieś tam w oddali. Do tego boję się nachodzącej na nas chmury. Wolałbym żebyśmy mieli widoczność, bo trzeba trafić na miejsce wycofu. Wspinanie w pelerynie nie należy do przyjemności. Nic nie widać pod nogami. Nie mniej jednak wolę mieć suchy plecak i siebie. Dalej Gruby ciągnie prosty długi wyciąg i szybko zbieram za nim.
Ufff... Jesteśmy na Rampie. Nią można szybko uciec na Galerią Baranią. Szkoda jeszcze tych dwóch wyciągów. Tym bardziej, że podejrzewam, że ten piękny początek był tylko preludium przed płytowym zakończeniem. No nic trzeba tam wrócić.
Rynną idzie się bezproblemowo. Międzyczasie uspokaja się burza i tylko pada, więc postanawiamy wejść jeszcze na szczyt.
Szczyt jednak zdobyty fajną drogą. Tego już nam nikt nie odbierze. Z bananem złażę po okropnym piargu z Baraniej Przełęczy. Urlop się udał.
W schronisku jest już Stan61 i zeschizowany Maciek. Ponoć nasza obecność w ścianie Baranich Rogów z burzą w tle była niezapomnianym widokiem.
Przygoda, przygoda... oby jutro było fajnie!