Chariot napisał(a):
To ja tamtędy schodziłem, ale w lecie, bez grama śniegu. Wchodziliśmy natomiast granią na Mały od Wielkiej Świstówki. Polecam, piękna droga, ale tam chyba ostatnio filance grasują.
Wracając do poprzedniego czyli kijków i trochę rozszerzając. Widzisz, moje pokolenie swoje najlepsze lata w Tatrach miało w zupełnie innych czasach. Takiego sprzętu i odzieży jak teraz to albo w ogóle na świecie nie było albo w kraju. No i my to traktowaliśmy jako normę i teraz jak czytam te rozliczne dyskusje np. na temat kurtek i ich wskażników to mnie czasami pusty śmiiech bierze i mam ochotę kółko na czole zrobić, choć wiem, że nie mam racji.
Zresztą to nie tylko w górach. W latach 70-ych odwiedził kilkanaście lat starszy krewniak z Stanów Zjednoczonych. Dasz wiarę co mu sprawiało największą frajdę? Ano pojeździć moim Fiatem 125 bo miał tam... sprzęło i biegi. Tak jak miał za młodych lat w armii Stanów Zjednoczonych w Niemczech. A także nasze kręte i wąskie drogi. A u nich, jak mówił z obrzydzeniem - droga szeroka jak boisko do piłki nożnej i auto z automatem.
Niewiele miałem okazji do jazdy autem z automatem, nie mam takiego samochodu ale przyznam się, że nie czułem się nim najlepiej. Człowiek niby wie czym jedzie a mu sama ręka i noga wędruje do czegoś czego nie ma. Rzecz chyba w głowie a nie innych organach.
Jeszcze dwa słowa na temat tego co mi Badrel zarzucił, czyli obśmiewania nowicjuszy. Tak jak sobie nieraz czytam te nabożne posty z zapytaniami od czego zaczynać i jak stopniować trudności to też mi się śmiać chce. W Tatry trafiłem po raz pierwszy w wieku lat 18 z dwoma kolegami też w tym wieku.Zaden tata, mama czy wujek nas nie wprowadzali. Ale mapę mieliśmy i przewodnik Zwolińskiego (prototyp Nyki). I wiesz gdzie poleźliśmy pierwszego dnia? Ano na Dziada (turnia w Wołoszynie), tym wielkim kamiennym żlebem od Wodogrzmotów (kolega cholernie nogi podrapał w kosówce bo polazł w krótkich spodniach). Na nogach mieliśmy trampki bo innych butów nie mieliśmy. Potem złaziliśmy zboczem, jakimiś starymi perciami aż do środka doliny, do dziś dnia nie jestem w stanie sobie uzmysłowić kędy, choć jak wyszedł tomik Paryskiego z Wołoszynem to próbowałe to zgłębić. Kolejnego dnia poszliśmy przez Zawrat do Murowańca choć nam jakiś starszy pan sugerował aby przez Rusinową. A trzeciego dnia w tych trampkach poleźliśmy na Orlą i nie spietraliśmy się. Natomiast po kilku kolejnych dniach niewiele brakowało abyśmy się utłukli bo jak skończone głupy schodziliśmy z Kominiarskiego prosto na Stoły, bo któryś z nas gdzieś wyczytał, że tam kiedyś szlak był. Niewiele brakowało abym się posrał ze strachu wtedy. Rzecz więc raczej nie w trudnościach technicznych bo każdy malowany szlak jest do przejścia przez średnio wygimnastykowanego młodego chłopaka lub dziewczynę, ale raczej w świadomości tego co może w Tatrach napotkać, szczególnie przy urwaniu pogody a szczególnie najścia mgły, bo przeżyłem i taką, że najbliższego znaku nie było widać i o tym trzeba mówić nowicjuszom a nie o tym czy na Świnicę jest łatwiej od Zawratu czy Świnickiej Przełęczy. A tak nawiasem - na Czerwone Wierchy to poszedłem chyba po 10 latach od premiery a na Giewont jeszcze później. Natomiast grań od Tomanowej po Wołowiec na trzeci rok. Ot, wspomnienia...
