Dachstein – noch nein.
08.08.2011 (poniedziałek), wieś podświdnicka
11:30; Sms:Jest opcja. Długi weekend. Wyjazd na Dachstein plus jakieś ferraty, zainteresowany?"
Sprawa oczywista. Odpowiadam i jaram się na pierwszą możliwość wyjazdu w Alpy. Podobnie jak na pierwszą szansę kontaktu z via ferratami.
12.08.2011 (piątek), wieś podświdnicka, Kłodzko
17:00; szybki prysznic, jeszcze szybsze pakowanie, bo wcześniej nie było czasu (robota).
19:50; melduje się na stacji kolejowej, po chwili wsiadam w pociąg, który przyjeżdża punktualnie (!)
21:40; równie punktualnie melduję się w Kłodzku, ekipa w składzie Mariusz (w górskim CV m. in. Wejścia na Grossglocknera, Mont Blanc i Monterrosę), Karolina i Bartek (Grossglockner, Matterhorn plus trochę trekkingu w nepalskich i hinduskich Himalajach i w Karakorum)
22:00; samochód zapakowany, uderzamy w kierunku granicy z Czechami
22:50; mijamy czeską granicę, ciśniemy na Pragę
01:00; mijamy Pragę, kierujemy się na Czeskie Budziejowice
02:00; przerwa na kimę. Budzimy się po dwóch godzinach i lecimy dalej. W międzyczasie okazuje się, że bolące mnie prawe przedramię nie jest skutkiem jego przeciążenia, a ukąszenia przez jakieś dziwne stworzonko. Boli jak sam s****syn i nie ma widoków, żebym dał rady zrobić choćby najprostszą ferratę następnego dnia rano.
05:00; postój na lekkie śniadanie w okolicach Linza; przed nami jeszcze przejazd przez prawie całą Austrię, ale jest dobra droga (autostrada), więc można cisnąć. W tym miejscu trzeba podziękować mamusi za genialne drożdżowe bułeczki, które w tym momencie napoczęliśmy
07:00; krótki przystanek nad jednym z okolicznych jeziorek; pierwszy rzut oka na pogodę, która od poprzedniego stopu zdążyła się nieco poprawić; przynajmniej już nie kapie z nieba, ale jest mocno pochmurno i raczej nie zanosi się na lampę tego dnia (co z resztą jest zgodne z prognozami, które nie były zbyt optymistyczne). Krótka sesja zdjęciowa, zamoczenie łap w jeziorze (woda cieplutka, mniam!) i w drogę, bo już niedaleko.
13.08.2011 (sobota), Gosausee i okolice, Hallstatt
08:00; meldujemy się przy Gosausee. Pogoda dupna. Niebo zaciągnięte, ale nie pada. Szybki rzut oka na mapę okolicznej ferratki, którą zamierzamy niebawem ciupnąć. Pogoda nie zachęca. Szczyty w chmurach. Dachsteinu kompletnie nie widać. Granica chmur kończy się na poziomie lodowca, który zanika w chmurach.
Widok na Gosausee z rana…
08:30; w międzyczasie jak konsumujemy śniadanie, zaczyna padać. Z każdą chwilą coraz mocniej. Na koniec posiłku już leje. Decyzja jest następująca: pakujemy się do auta i kimamy. Spróbujemy złapać jeszcze trochę snu, a przy okazji może przeczekać deszcz. Plan na dzisiejszy dzień zakłada tylko zrobienie tej ferraty (1h) i dojście do Adamekhutte (5h), więc możemy sobie pozwolić na próbę opóźnienia startu.
11:00; przestało padać. Budzimy się. Pogoda się powoli klaruje. Nie mamy w sumie za dużo czasowego luzu, więc musimy coś postanowić. Decydujemy się zrobić tę ferratę (C/D).
W pełnym rynsztunku.
Ponieważ dla mnie to było pierwsze zetknięcie z ferratami, więc zaczęło się od szybkiego instruktażu dotyczącego zakładania uprzęży, obsługi lonży i takie tam. Potem krótka instrukcja jak się wpinać, żeby się przypadkiem gdzieś nie wypiąć i ciśniemy. Ferrata cały czas prowadzi w okolicach szlaku w kierunku schroniska, więc dla ‘naziemnych’ turystów jesteśmy nie lada atrakcją, zwłaszcza na drabince i tyrolce.
Startujemy...
Na początku jest ciężko. Przed oczami ściana ze skały. Pod nogami tafla jeziora i niespecjalnie widoki, żeby zaraz się coś miało zmienić. Kisielu w majtach nie ma, więc jest dobrze. Lufa też niespecjalna, więc jakoś tam się przepinam. Prawa ręka boli sakramencko od tego ukąszenia, ale daję radę. Po chwili małe rozluźnienie – drabinka – ciśniemy do góry, potem jeszcze trochę stalówki, krótka, niewysoka tyrolka, zejście i finisz.
Niezwykle malowniczo położona ferrata, nad brzegiem jeziora Gousasee.
Pierwsze wrażenia z ferraty jak najbardziej pozytywne. Wydaje mi się, że właśnie takiej potrzebowałem na starcie. Nie wydawała się trudna, chociaż Karolina stwierdziła, że było jej ciężko. Zwłaszcza, że wchodziliśmy na mokrą skałę, zaraz po deszczu. Ogólnie jednak ferraty mi się spodobały i muszę je częściej uskuteczniać
Na tyrolce. Pani z dołu robi mi zdjęcie. Poczułem się na małpa w zoo…
12:30; meldujemy się pod samochodem na parkingu. Najważniejsze info jest takie, że robi się pogoda, dlatego szybko wciągamy jakiś obiad (czyli kanapki, które mieliśmy zrobione na drogę), szybkie przepakowanie i z dużymi (choć odciążonymi zbędnym żarciem) ruszamy w kierunku schroniska. Ponieważ mieliśmy tam nocować tylko jedną noc, część żarła można było zostawić. Podobnie jak namiot, który miał być potrzebny dopiero następnej nocy na campingu.
14:30; przechodząc koło startu ferraty mijamy rodaków, którzy poznają nas po ożywionej dyskusji, którą prowadzimy. Przywitanie, pozdrowienie i ciśniemy dalej.
16:00; odcinek przeznaczony na dwie godziny robimy w półtorej, ale na razie idzie się po płaskim (ledwie 200m deniwelacji w 1,5h)
16:30; szlak zaczyna piąć się coraz intensywniej w górę, przypomina mi nieco czerwony szlak z Karpacza na Śnieżkę doliną Łomnicy. Tyle, że w wersji dużo bardziej hadcore’owej, bo mamy do zrobienia 1000m deniwelacji terenu. Szlak często trawersuje strome zbocze, dlatego, chociaż jest ciężko, jakoś się idzie.
Fotka ze szlaku.
17:30; przerwa na popas. Zegarek Bartka pokazuje, że zrobiliśmy dopiero 400m przewyższenia (200) od ostatniej obserwacji godzinę temu. Jesteśmy już dwie trzy godziny na szlaku, a jeszcze nawet nie w połowie wymaganej wysokości. Wygląda na to, że da nam to podejście popalić. Ciężkie plecaki też robią swoje i przerwy są dosyć częste. Ale za to mamy idealną pogodę. Wypogadza się, ale nie grzeje. Od czasu do czasu w zachmurzonym niebie pojawia się okienko z prześwitem, co wykorzystujemy na sesyjki zdjęciowe.
18:30; już chyba z dziesięć razy wydawało nam się, że za następnym zakrętem schronisko NA PEWNO się pojawi na horyzoncie; tymczasem idziemy już cztery godziny i dopiero teraz czasem zza chmur wyłania się bryła budynku schroniska. Nie znaczy to jednak, że mamy go blisko. Jeszcze kawał drogi, ale w pięciu planowanych godzinach powinniśmy się zamknąć. Przerwa na snickersa i ciśniemy, bo gdy widać cel o motywację łatwiej.
19:30; punktualnie pięć godzin po rozpoczęciu marszu meldujemy się w Adamekhutte. Żeby nie było za lekko, okazuje się, że w schronisku nie ma dla nas miejsca na nocleg, ale czekamy cierpliwie na kawałek miejsca na podłodze. Gospodarz schroniska zapewnia, że coś się znajdzie i nie będziemy musieli nocować na zewnątrz, ani schodzić na dół po ciemku.
Już pod schroniskiem. Rzut oka na okolicę.
21:00; znajduje się dla nas miejsce w schronisku. Po kolacji pakujemy się do pokoju z parą Niemców po pięćdziesiątce i dwójką Czechów (dosyć hałaśliwych). Oczywiście jest miejsce tylko na podłodze, ale dostajemy materace więc nie ma tragedii. Co prawda śpimy w czwórkę na dwóch materacach, ale i tak jest nieźle. Budzik na 7 rano i kima, bo jutro atak na Dachstein (3004m n.p.m).
14.08.2011 (niedziela), Adamekhutte, Dachstein, Hallstatt
7:00; budzik dzwoni punktualnie. Nikt się nie ociąga ze wstawaniem, bo wiemy, jak ważny dziś dzień. Szybka toaleta i śniadanie (nie wziąłem z dołu Gorącego Kubka, wrrr!), bo szkoda marnować czasu.
8:00; płacimy za nocleg (każdy według innej stawki, chociaż spaliśmy razem, Bóg wie dlaczego) i witamy Masyw Dachsteinu w pięknej pogodzie, zapowiadającej konkretną lampę. Ponieważ przepakowani byliśmy już wieczorem, nie marnując czasu, wychodzimy na szlak.
Na pogodę narzekać nie możemy
9:00; początkowo prowadzi on udeptaną w piargu ścieżką, ale na rozwidleniu kieruje się w stronę moreny lodowca, gołych skał. Całe szczęście, że jest sucho, bo gdyby nam przyszło iść tamtędy dobę wcześniej, byłoby ciężko.
10:00; szlak zaczyna iść stromo pod górę. Miejscami pojawia się ubezpieczenie w postaci stalówki (nie zawsze uzasadnione, ale czasem naprawdę przydatne). Mijamy po drodze doświadczonego alpinistę (na oko – 70 lat) i ruszamy na ostatni odcinek przed wejściem na lodowiec. Widzimy już ludzi, którzy się ubierają w sprzęt przed czołem lodowca.
Spoglądając na Dachstein…
11:00; meldujemy się na granicy lodowca i próbujemy się powoli przez niego przeciskać. Sprawa jest jednak trudniejsza, niż początkowo sądziliśmy. Okazuje się, że bez raków będzie bardzo ciężko, a raków niestety nie wzięliśmy z PL. Powoli się przemieszczamy, ale idzie bardzo topornie, a i tak jeszcze mamy ułatwienie w postaci cienkiej warstwy lodu, spod której wystają jeszcze fragmenty skał, o które można zaczepić nogę.
Nie jest łatwo...
11:15; wspólnie decydujemy, że taka męczarnia nie ma sensu. Wejść pewnie damy radę, jakoś się tam wczołgamy, ale przy zejściu się pozabijamy bez raków. Schodzimy przed czoło lodowca, robimy popas, wciągamy chałwę. Czas na sesję zdjęciową, bo pogoda jest fenomenalna. Lampa taka, że aż chce się opalać. I tylko szkoda, ze tutaj, a nie na szczycie. Nikt jednak nie ma wątpliwości, że wycof to jedyna słuszna decyzja w tej sytuacji.
12:30; meldujemy się z powrotem w Adamekhutte. Szybkie dopakowanie zostawionych w schronisku rzeczy i wracamy na szlak prowadzący do Gosausee. Czeka nas, według map, około czterech-pięciu godzin zejścia.
Jeszcze rzut oka na lodowiec pod szczytem.
13:30; po godzinie jesteśmy już 300 metrów niżej niż poziom schroniska. Wygląda na to, że zejdziemy dużo szybciej, niż wskazują na to znaki.
14:30; jestem zmuszony wyprzedzić swoją grupę, żeby znaleźć źródełko, z którego mógłbym zapełnić brakujące zapasy wody. Takowe znajduję po chwili. Po napełnieniu, czekam na resztę ekipy i schodzimy dalej. Czas mamy znakomity. Powinniśmy się wyrobić w trzy do czterech godzin!
15:30: meldujemy się przy Hinter Gosausee, czyli górnym jeziorku. Krótki popas, kibelek i ruszamy dalej. Mamy już tylko dwieście metrów różnicy wysokości do pokonania, ale tu już tak nie pospieszymy.
Widok na Wysokie Taury (???)
16:30: docieramy do Gosausee, do jeziorka. Znajdujemy doskonałe miejsce na dłuższy popas. Ściągamy ciuszki jak jeden mąż i pakujemy się przynajmniej do kolan lub do pasa do jeziorka. Woda cieplutka i nikt ani myśli z wody wychodzić. Trzeba jednak dojść do samochodu i dojechać na camping w Hallstatt.
Hallstatt. Piękne miasto.
17:00; jesteśmy przy samochodzie; szybko pakujemy się do auta i jedziemy do Hallstatt. Dopiero po zakwaterowaniu na campingu i rozbiciu namiotów będzie czas na kąpiel i jakąś szamę.
18:00; docieramy do campingu w Hallstatt. Miasteczko nas zauroczyło, dlatego postanawiamy, że po myciu i szamaniu ciśniemy na tzw. Die Statttreppen, jak to Niemcy ładnie nazywają.
Bardzo klimatyczny rynek w Hallstatt.
19:00; umyci i najedzeni wyruszamy na miasto, które jest prześlicznej urody. Przypomina nieco stylem zabudowy Prowansję, Toskanię albo czeską Pragę. Wąskie uliczki, niskie domy, dużo cienia, ale przede wszystkim niesamowity klimat
21:00; kosztujemy tutejszej kawy, piwa i wina. Na tyle przyjemności możemy sobie pozwolić. Na koniec jeszcze krótka runda po mieście i wracamy na camping.
I jeszcze bardziej klimatyczne wąskie uliczki w centrum.
22:30; czas na kimę. Następnego dnia czeka nas wycieczka kolejką, zwiedzanie jaskiń i wejście na punkt widokowy Fivefingers (czemu nazwali go z angielskiego, sam nie wiem).
15.08.2011 (poniedziałek), Hallstatt
02:00; budzi nas potężna ulewa nad Hallstatt; nasze namioty uginają się pod ciężarem masy wody, która spada z nieba, ale wytrzymują.
04:00; budzę się ponownie; okazało się, że namiot nie był dostatecznie mocno naciągnięty i podeszło do środka trochę wilgoci z ulewy; zalany portfel, paszport i telefon komórkowy… na szczęście nie bardzo, wszystko udaje się sprawnie przełożyć w inne, suche miejsce
08:00; pobudka, na dworze pogoda już zupełnie inna niż w nocy; po deszczu zostały tylko kałuże i sporo błota w okolicy naszych namiotów; z telefonem, portfelem i paszportem też chyba nie jest źle.
Pogoda nie zachęca do wyjścia…
08:30; szybkie śniadanie, przepak i wyjazd; w dniu dzisiejszym w planach jest zwiedzanie dwóch jaskiń: Mamuciej (MammutHole) i Lodowej (EisHole); żeby się do nich dostać, trzeba wjechać kolejką, toteż udajemy się do miejsca, gdzie znajduje się jej dolna stacja. Po drodze mijamy wejście na fajną ferratę (D albo E, już nie pamiętam), ale pogoda nie zachęca do wspinu. Chmury wiszą nisko i niewykluczone, że z nich coś jeszcze chlapnie.
10:00; meldujemy się przy dolnej stacji kolejki. Problemów ciąg dalszy. Okazuje się, że kolejka jest uszkodzona i można wyjechać tylko do pierwszej stacji. Co ciekawe, dojazd na pierwszą stację kosztuje 25euro, dojazd na pierwszą stację ze zwiedzaniem obu jaskiń: 32euro, a dojazd na wszystkie trzy stacje wraz ze zwiedzaniem obu jaskiń i punktu widokowego: 35euro. Pan w kasie mówi, że nie wiadomo, jak długo potrwa naprawa awarii, ale jest szansa, że za parę godzin już będzie sprawna. Może się więc udać, że po zakończeniu zwiedzania jaskiń, będzie możliwość wjazdu na wyższe stacje.
11:00; wyjeżdżamy na pierwszą stację. Leje jak z cebra. Dobrze, że dziś w planach te jaskinie, a nie żadne ferraty czy trek.
11:30; pakujemy się ostro pod górkę do wejścia do pierwszej z jaskiń: Mamuciej. Turystów dużo. W jaskini dosyć chłodnawo (3 st. C), ale ubieramy czapki i rękawiczki i jest git.
12:30; wychodzimy z jaskini, która nie zrobiła na nas oszałamiającego wrażenia. Teraz przed nami zejście do punktu zbiorczego, podbicie biletu i wejście pod kolejną jaskinię.
13:30; cały czas leje. Mamy już podbity bilet w centrum obsługi turystów. Podejście do Jaskini Lodowej daje nam bardziej popalić, bo jest bardziej strome i prowadzi asfaltem. Na samą myśl o tym, że trzeba będzie tędy schodzić, robi mi się niedobrze.
15:00; koniec zwiedzania jaskini. Ta zrobiła na mnie dużo większe wrażenie. Formacje lodowe, które tworzą się pod ziemią wyglądają fantastycznie. W środku zimno (-2 st. C), ale musi być mróz, żeby ten lód się jakoś formował. Takiej jaskini jeszcze nie widziałem. Polecam każdemu.
15:30; odbieramy Bartka z Hallstatt (nie wchodził z nami do jaskiń) i ruszamy w drogę powrotną do Polski. W międzyczasie jeszcze szybki przepak do bagażnika i ogień. Fahren nach Polen.
17:00; pierwszy przymusowy postój za sprawą kontroli policyjnej. Na szczęście wszystko w porządku, panowie policjanci nie robią większych problemów i puszczają nas dalej.
18:00; postój na popas. Wyjedzenie resztek, które zostały nam z wyjazdu. Za zwrócone przy stacji kolejki 3euro (za brak możliwości wjazdu na dwie kolejne stacje) zakupiłem i spożyłem dwa rogaliki

. Ekipa też zjadła
23:30; wycieczka zmierza ku końcowi. Zostaję bezpiecznie odstawiony do Ząbkowic, skąd jadę do domu. Reszta składu wraca w okolice Kłodzka. Do zobaczenia za rok. Może na Korsyce? Kto wie…
Więcej zdjęć na:
https://picasaweb.google.com/1098767909 ... eingebirge