Witajcie!
Poniższy tekst to opis dwóch ciekawych dni spędzonych przez czwórkę przyjaciół w urokliwych słowackich górach – Małej Fatrze. Z góry uprzedzam – jeśli ktoś lubi relacje ubarwione pięknymi słit-fociami radzę w trybie przyspieszonym opuścić wątek. Ta będzie nudnym, suchym stekiem faktów, świadczących o tym, że nawet kapuściane góry mogą dać solidnie po dup.ie.
W pochmurny sobotni świt wyjeżdżamy z Wrocławia w składzie moja żona Alicja, Lila z Fasolem i ja. Taka sama ekipa stawiała pierwsze kroki w tych górach kilka miesięcy wcześniej. I spodobało się na tyle, żeby wrócić.
Pierwszym prztyczkiem w nos, który dostaliśmy było przegapienie zjazdu za Cadcą na Novą Bistricę, przez co musieliśmy dojechać aż do Żyliny i skręcić dopiero tam na Terchovą. Straciliśmy cenne minuty, co – jak się miało później okazać, nie było bez znaczenia.
Dopiero ok. 10:30 parkujemy na parkingu Tiesnavy by chwilę później rozpocząć podejście Zbójnickim Chodnikiem w kierunku Malych Noclahów. Szlak został poprowadzony wśród urokliwych form skalnych nierzadko dochodząc na krawędź urwiska tworzącego skalną bramę Doliny Vratnej.
W jednym z takich punktów, na swoistej galeryjce poprosiłem Alicję, żeby wyjęła mi aparat z plecaka. Z reguły nie lubię kiedy ktoś ma mi coś wygrzebywać z wora, który mam na plecach, ale tym razem wybitnie mi się nie chciało odkładać kijków i zdejmować ciężki pakunek, zwłaszcza że tak wygodnie leżał na plecach. Kiedy tak stałem odwrócony do Ali tyłem i podziwiałem otoczenie Doliny Vratnej, powoli do mojej głowy zaczęła się wślizgiwać pewna przykra myśl. Dokładnie przewidziałem co stanie się w następnej sekundzie. „Tylko uważaj, bo pokrowiec…” – zacząłem mówić do żony równocześnie starając się odwrócić plecakiem od skarpy, ale nie musiałem dokończyć zdania. Brzmiało by ono: „ma uszkodzony zamek i aparat może z niego wypaść”, ale w tym momencie nie miało żadnego znaczenia bo ujrzałem jak czarny kształt zatacza piękny krąg w powietrzu lądując za krawędzią urwiska i przetaczając się z dużą szybkością po skalno – trawiastym terenie. Nie będę opisywać tutaj szczegółowo naszej reakcji, w każdym razie po pierwszej fali wściekłości zaczęliśmy kombinować jak wybrnąć z sytuacji i czy coś jeszcze da się uratować. Przyczyn tego zdarzenia było standardowo kilka – moje lenistwo i nie wymienienie zepsutego pokrowca od aparatu, a także włożenie go do głównej części plecaka, czego nie robię prawie nigdy. Ala po prostu pociągnęła za sam pokrowiec wyciągając go a aparat wyleciał z niego jak z katapulty.
Jeden rzut oka na teren poniżej upewnił mnie, że zejść na dół tą drogą się nie da. Aparatu oczywiście nie widziałem. Kusiło mnie, żeby po prostu kontynuować wycieczkę, ale zawsze lubię powalczyć, by mieć pewność że nie przegapiłem szansy by naprawić sytuację. Decyduje się obejść trudności i z drugiej strony podejść pod ścianę. Zwłaszcza, że z góry może 80 – 100 m niżej widziałem coś w stylu mini górskiej kotlinki, gdzie teren nie był tak stromy. Podejrzewaliśmy, że aparat może tam być. Fasola zdecydował się iść ze mną.
Okazało się, że musimy cofnąć się do samego parkingu i głównej drogi, ponieważ nigdzie po drodze nie było odpowiedniego miejsca na trawers. Ok. 100m od początku szlaku znaleźliśmy leśną perć biegnącą w mniej więcej odpowiednim kierunku. Wspinaliśmy się stromym terenem cały czas mając po prawej stronie ścianę – mieliśmy nadzieję, że jest to dolna część tej, pod którą mieliśmy podejść. Jednak im wyżej, tym jaśniejsze dla nas było to, że poszliśmy za daleko w bok od szlaku. Formacje skalne gdzieś zniknęły a my znaleźliśmy się w środku gęstego, pokrytego gnijącymi liśćmi i korzeniami, pochylonego lasu. Ścieżka skończyła się gdzieś pod skałami. Było dla nas jasne, że musimy starać się trawersować zbocze w kierunku szlaku. Ale niestety orientacja była bardzo utrudniona przez gęste zarośla. Co jakiś czas wołaliśmy i gwizdaliśmy do dziewczyn, które zostały na górze. Ich odpowiedzi trochę poprawiały naszą orientację. Po pokonaniu kolejnego leśnego żeberka dochodzimy do kolejnej „kotlinki”. Słyszymy głosy dziewczyn już niedaleko nad sobą. Jednak drogę zagrodziła nam stroma kilkumetrowa ścianka. Nie widząc możliwości obejścia pokonujemy ją czepiając się korzeni i gałęzi. Przemy dalej do przodu, ale sił i motywacji mamy coraz mniej. Ile czasu można łazić na przełaj po jakichś chaszczach! W pewnym momencie wychodzę wyżej, widzę skalne ograniczenie lasu i wiem, że dalej już nie pójdziemy, aż tu nagle…nie mogę w to uwierzyć, ale 3m przede mną leży znajomy czarny kształt. „Jeeeeeeeeest!!!”. Poniosło się daleko w las. Dopadam w 2 susach do zdobyczy. Niestety, szczęście nie jest pełne – górna obudowa zniknęła, widać miejsce silnego uderzenia, urządzenie się nie włącza…Ale może to tylko włącznik lub jakiś styk, wyświetlacz nawet nie jest zarysowany, podobnie obiektyw, cały korpus wygląda jakby raczej nie ucierpiał. Pewnie okaże się po zaniesieniu do serwisu. To LUMIX, nie jest jakoś specjalnie dużo wart, ale fajnie gdyby jeszcze trochę podziałał. Droga w dół jest podobnie upierdliwa co do góry, ale mija szybciej.
Wyczerpani dochodzimy na parking, z którego odbijamy z powrotem na szlak do dziewczyn. Na poszukiwania straciliśmy 2 godziny. Jest mi bardzo miło, że Fasola poszedł ze mną – sam pewnie nie zapędził bym się tak daleko. W dalszej części dnia widać było, ile go kosztowała ta szaleńcza wspinaczka w lesie, także tym bardzie Mu dziękuję.
Dopiero przed 13 zaczęliśmy kontynuację wycieczki. Do Chaty pod Chlebem zostało jeszcze dobre 6h według wyśrubowanych czasów na słowackiej mapie. Po kolei pokonujemy coraz wyższe szczyty i coraz głębiej wcięte przełęcze między nimi – całe Sokolie, Baraniarky (360m podejścia), Żitne dochodząc do Kraviarskiego. Tutaj słońce chyli się już ku zachodowi. Widoki na całej trasie, pomijając odcinki leśne – fantastyczne. Po upalnym dniu pod wieczór robi się naprawdę chłodno. Nasza czwórka jest coraz bardziej zmęczona, myślimy już nawet nie o piwie w schronisku, ale jedynie o śpiworze.
Z Przełęczy za Krawiarskim mamy jeszcze 290m podejścia do górnej stacji wyciągu na Chleb. Mamy już dość. Jazda z Wrocławia, długa trasa i poszukiwania w lesie wyssały sporo sił. Na grani głównej jesteśmy ok. godziny 19. Włączam czołówkę. Wlokąc się pokonujemy ostatnie 20 min. zejścia do schroniska.
Tego dnia góry zerżnęły nas bez gry wstępnej.
Wreszcie można odpocząć. Nikt nie miał za bardzo siły, żeby posiedzieć w chacie jak ostatnio. Jemy zupę i – usiłujemy – okropnie przesolony gulasz. Nawet piwa nie dopijamy do końca tylko zlewamy do termosu (rano smakowało wybornie). Bierzemy zabawki i udajemy się po drabinie na „povale”. Nocleg jest nie na wojskowych pryczach jak ostatnio, ale na materacach. Jest ich dla nas za mało (ktoś sobie pewnie zdążył pożyczyć z naszego „boxu” jako że przyszliśmy prawie ostatni, ale jakoś sobie radzimy. Nawe się szło dobrze wyspać.
Niedziela przynosi nowe siły i piękny małofatrzański poranek. Leniwie zbieramy się ze śpiworów zaczynając dzień od piwa z termosu. Po wciągnięciu jajecznicy ustalamy plan. Ja idę na Chleb i przechodząc jego granią przez Hromove do Przełęczy za Hromovym, a reszta dochodzi tam prosto od schroniska. Na grani Chleba łapie mnie silny wiatr, którego podmuchy towarzyszyły nam praktycznie przez cały dzień.
Cała czwórka dochodzi w miejsce spotkania właściwie w jednym momencie. Ten odcinek trasy znamy z poprzedniego wypadu. Obfituje on w naprawdę fajne i rozległe widoki. Powoli wędrujemy graną do Południowego Grunia. Po przeciwnej stronie Vratnej mamy cały przegląd naszej zeszłodniowej trasy. Niezły kawał drogi.
T
ym razem decydujemy się nie wchodzić na Stoha, tylko trawersować jego północne stoki by wyjść prosto na Medziholie. Pięknie położona polana z ładnymi widokami, ciepłe promienie słońca i pasące się obok krowy z wielkimi dzwonkami na karkach. Cykanie koników polnych (takich wielkich okazów nie widziałem nigdzie indziej – prawdziwa szarańcza). Sielanka. W sumie esencja łażenia po górach. Lila z Fasolą decydują się nie wchodzić na Wielkiego R. Alicja ze mną się podejmuje. Mamy się spotkać na Medzirozsutce.
Szlak jest bardzo przyjemnie poprowadzony lasem, a następnie stromo kominkami i żeberkami w kopułę szczytową. Bardzo lubimy taką quasiwspinaczkę fajnie urzeźbionym, nietrudnym terenem. Zdecydowanie jedno z najbardziej interesujących miejsc w Małej Fatrze. Po godzince docieramy pod krzyż. Gdyby nie taka ilość turystów, było by pięknie. Widok bardzo rozległy, obejmujący wiele pasm górskich. Nie robimy zbyt długiej posiadówy, bo nie dla nas tłumy. Po godzinie jesteśmy już wszyscy razem na Medzirozsutcach. Lila i Fas byli w tym czasie na Małym R. Spotkali tam jakiegoś faceta, który był przekonany, że widzi Giewont.
Myślę, że on naprawdę go widział.
Zmęczeni, ale usatysfakcjonowani schodzimy do Stefanowej niemal zamykając ogromną pętlę po Małej Fatrze. Łapię jakiegoś stopa do Tiesnavy i po chwili zgarniam resztę już naszym samochodem. Jeszcze tylko ogromna pizza w Cieszynie jesteśmy gotowi do drogi do domu.
Każdy wyjazd – nawet w niskie i łatwe góry – jest nauką na przyszłość. Takie mądre zdanie przyszło mi do głowy jako pointa.
