Telefon dzwoni.. jest trzecia w nocy, już zaczynam zastanawiać się nad torturami jakim poddam żartownisia gdy dociera do mnie, że to budzik;( Gdyby nie fakt, że Endriu specjalnie teleportował się dzień wcześniej z Kielc, pewnie napisałbym smsa, że nie jadę. Pojechałem.
Pomijając dziurę na autostradzie, urwane nadkole i godzinne błądzenie po Krakowie, podróż przebiegła bez większych przygód, poranna kawa.
Meldunek w Roztoce zaowocował opróżnieniem plecaków z pustych puszek i pozostawieniem balastu, cel – Morskie Oko. Po godzinie cel uległ zmianie – Czarny Mięgusz żlebem od Kazalnicy.
Od samego początku równoważyliśmy się z Andrzejem: on był motywatorem, a ja zrzędziłem, że mi się nie chce, że to wysoko, że już późno itp. I rzeczywiście mi się nie chciało, miałem ochotę walnąć się na łące, otworzyć piwo i patrzeć na góry. Gdyby nie Endriu, pewnie nie zaszedłbym tego dnia powyżej Czarnego Stawu.
Przez chwilę zmuszał do refleksji fakt, że mijaliśmy wyłącznie ludzi schodzących w dół, na szczęście gdzieś po drodze trafiła się sympatyczna starsza pani z dobrą czekoladą. Goniąc Andrzeja dowlokłem tyłek na Kazalnicę, nadszedł czas uzbroić się i przeć do góry. Poszlimy;)
Endriu z racji lepszej formy prowadził, jakimś cudem udało mu się nawet nie zasypać mnie gradem kamieni.. nie to co ja, gdyby ktokolwiek wszedł w żleb za mną, pewnikiem dostałby po łbie nieodłożonymi na miejsce chwytami, stopniami i blokami skalnymi..
Sam żleb orientacyjnie prosty, technicznie też, jedynie w dwóch miejscach musiałem chwilę pomyśleć która strona żlebu nie postanowi odpaść i odwiedzić Czarnego Stawu razem ze mną. Sama kruszyzna (jak to podobno w rzadko uczęszczanych żlebach bywa) była nie tyle upierdliwa, co dostrzegalna na każdym kroku, co 2 chwyt zostawał w ręce. Endriu nie miał podobnych problemów, w jego przypadku jedynie wybrane chwyty po użyciu musiały być odkładane na miejsce. Cóż.. widać jestem topograficznym ... i nie mam talentu wyborczego..
W młodości na każdym kroku słyszałem bzdurne frazesy jakoby w góry należy wychodzić skoro świt, by mieć zapas czasu na powrót przed zmrokiem. Bez sensu, przecież wtedy człowiek się nie wyśpi, gotów niedobudzony poślizgnąć się na kamieniu i takie tam... no i po coś przecież dźwigaliśmy czołówki

O 17 zameldowaliśmy się na szczycie Czarnego M. Pora wręcz idealna ! Słońce chyliło się ku zachodowi oświetlając ciemny pas chmur po zachodniej stronie nieba.
Jeszcze przed moim przybyciem na szczyt Endriu zauważył dobrze widoczną ścieżkę prowadzącą na Przełęcz pod Chłopkiem. I rzeczywiście, w porównaniu ze żlebem była to niemal okopczykowana ceprostrada. W dwóch miejscach nadmiar błędnych kopczyków sprawił, że straciliśmy kilka minut, ale bez przygód dotarliśmy pod Chłopka.
Schodząc zastanawialiśmy się, czy słynna „straszna” galeryjka „to już tu”, w zejściu nie robi żadnego wrażenia. Do tej pory pamiętałem ją z przed kilku lat z wejścia – ot, górska perć. Gdyby tak przyprószyć wszystko śniegiem, spuścić mgłę, od razu zrobiłoby się bardziej ekscytująco.
Od Kazalnicy mrok.. mgiełka – piękny, pusty krajobraz

Na asfalcie spokój zmącił nam już tylko jakiś lisorozmiarowy zwierz, pewnikiem pochodził ze Spisza, gdzieś z pod Jurgowa;) Za to w schronisku czekała na nas grupa wesołej młodzieży – przyszłości tego narodu

Połowa była z Monaru, a drugą połowę stanowiły „eloziomale” i „elolafiryndy” z poprawczaka.. esencja górskiego etosu
O świcie, jakoś po 10 rano, ruszyliśmy Roztoką by w porze obiadowej móc raczyć się smakiem piwa i szarlotki

Zaczęło wiać i jakby się ochłodziło. Przebąknąłem coś o zmianie pogody, Endriu pokiwał głową i poszliśmy. Role się nie zmieniły, nadal to ja byłem marudą. Tak bardzo chciałem zjeść zupę pomidorową w „Piątce” i nie zjadłem
Na Zawrat szło się przyjemnie, tylko wiało straszliwie. Na Zawracie okazało się, że na podejściu mieliśmy do czynienia z bryzą. Stanęliśmy przed trudną decyzją – co można zrobić na Zawracie przed 15 , przy silnym wietrze i kiepskiej pogodzie

Oczywiście ruszyć się na Orlą

Widoki piękne, chmury piękne, wiatr chwilami milkł, Śmigło przeleciało obok nas przez Kozią Przełecz i ogólnie było fajnie.
Zejście przez Kozią Przełeczą poszło sprawnie, bowiem w plecakach leżały jeszcze dwie biedne, samotne puszki bezalkoholowego* piwa, wszak alkohol na szlaku to zło*

.
W ciemnej już Roztoce dołączył do nas nadzwyczaj dobrze przygotowany turysta idący bez czołówki. Przygarnęliśmy go do swoich snopów światła i doprowadziliśmy do Wodotrzasków Adasia, na asfalcie chyba sobie poradził, jakoś godzinę później na niebie pojawił się księżyc.
%%%%%%%%%%%%%%
Na tym kończą się nasze górskie przygody, w piątek było zimno i mokro, przed południem siedzieliśmy w Kolibecce i raczyliśmy się gorącymi zupami, potem już tylko zwiedzanie Spisza i do domu:D