Hm. Relacja?
No ok.
Przede wszystkim powinniśmy wstać o czwartej, ale taka godzina na nocnej części budzika u Vespy "nie egzistuje". Z początkowej piątej rano, tak aby wygramolić się o szóstej, zrobiła się szósta, więc pojechaliśmy kwadrans przed siódmą. Tego czasu nie dało się już nadrobić i jak ustaliliśmy z Danielem w drodze powrotnej właśnie tych paru godzin zabrakło do zrealizowania planu. Albowiem gdybyśmy do zejścia przeszli grzbiet góry, to po drugiej stronie byłoby ono wystarczająco łagodne by go ogarnąć nawet przy latarkach.
Problemem było głównie to, że wejście na szczyt tej górki otoczone jest od strony startu obwarzankiem skalnych progów, który puszcza jedynie w paru miejscach. Zimą. Bo latem pewnie można by tam śmignąć każdy trawiastym żlebkiem. Jak jednak koleżanka śpioch wspomniała - mój syn, który gościł z dwutygodniową wizytą i zgodnie z nową tradycją miał z nami zrobić munrosa, nie miał raków. To zawężało ilość dróg wejściowych do małego labiryntu - bowiem choć Munros to nie ośmiotysięcznik to ten bronił się znaczną ilością przeszkód. Idąc wolno do góry szukaliśmy przecinek w skale i tymi pięliśmy się w górę. Śnieg był fatalny! Mokry, niezbyt głęboki, nie trzymał się zupełnie zbocza, a mimo to w paru żlebach leżał na warstewce mokrego lodu i trzeba było w końcu wzuć raki. Młodego nie trzeba było zbyt wiele popychać pomimo ich braku i za to mu duży szacun. Vespie też na wejściu nie trzeba było zbytnio pomagać, ale ciągnęła się jak smród za pociągiem, nawet jeśli ja jestem ostatnio bardzo wolny.
Gdy okazało się, że za kolejnym żlebem, wypłaszczeniem, żlebem i wypłaszczeniem ciągle jest jeszcze żleb, a potem pewnie wypłaszczenie Daniel jako łoś zaprzęgowy wysłał się na rekonesans. Mieliśmy czekać, ale nie czekaliśmy, więc spotkał nas wcześniej niż planował. Pokazał filmik z komórki - do szczytu jeszcze żleb i wypłaszczenie, a tego ostatniego na jakieś pięćset metrów z dwoma garbami. Jest 2.20 - zmrok o 5-tej. Daniel chciał wracać po śladach, ja jednak lubię prostować drogi.
Gdyby to były Tatry jeden ze żlebów zejściowych mógłby się już dzisiaj nazywać - Polish Gully... zrobiliśmy bowiem to, przed czym ostrzegają wszystkie przewodniki - wybraliśmy na ślepo jeden patrząc na niego z góry myśląc - jakoś to będzie. To znaczy ja wybrałem. Dalej okazało się, że droga zejściowa (zdjęcia tego nie oddają) była pasmem niespodzianek i trawersów w poszukiwaniu ucieczki w wyścigu z zachodzącym słońcem. Pierwsza i najwyższa buła skalna urywała się na oko dwudziestometrowym skalnym urwiskiem. Widok w prawo nie odkrywał żadnej drogi w dół, w lewo ściany obniżały się w coś pomiędzy kominkiem, żlebem i parowem. Końca w dole nie był widać. Pośmierdywało jakimś Dreżem, ale usilnie przypominając sobie widok zbocza z dołu i ważąc czas postanowiliśmy z Danielem, że spróbujemy. Przedostanie się ze zbocza do dna żlebu było trudne. W pewnym momencie mokry śnieg zsunął się z gładkiej, kilku metrowej płyty i tam trzeba było po prostu zjechać na dupie mając dość blisko perspektywę dłuższego lotu w głąb przeciętego strumieniem zbocza skalnego. Asekurowałem Vespę i Ernesta z dołu, Daniel nawet wyjął linę i zarzucając na skalne występy i wiążąc go w pasie asekurował by nie poleciał gdzieś dalej. Wzięliśmy ją w takim założeniu - jak by było coś nie tak to cała trójka w rakach jakoś go utrzyma. Okazało się, że nie było to potrzebne - bardzo sprawnie znalazł się obok nas na dnie - choć czułem się nieco lepiej gdy widziałem go zsuwającego się w moje ramiona.
Potem coś z rodzaju schodzenia połączonego z kontrolowanym spadaniem - żleb nie był do końca przykryty śniegiem - dupy co chwila ryły kamienie, Vespa ma kolejne spodnie przeciwdeszczowe pocięte jak rzeszoto. W pewnym momencie straciła zupełnie panowanie nad zejściem i gdyby nie moje nogi (stałem poniżej w słabym miejscu z rakami wbitymi po parę zębów w coś co było mieszanką śniegu i błota) to mogłaby zaliczyć dupozjazd w rakach, który skończyłby się poważnym upadkiem. Gdy żleb się skończył odetchnąłem z ulgą by stwierdzić, że takich ścianek na drodze do wypatrzonego już za granica śniegu drzewka, które oznaczyłem w głowie jako "safe", będzie jeszcze ze cztery. Przecinaliśmy kolejne stromizny trawersując płytsze żleby, zygzakami omijaliśmy skalne płyty. Śnieg stopniowo ustąpił brei, kępom mchów pokrytych błotem, raki pomimo jego braku nadal dawały komfort, bo na stromym zboczu czasem trzeba było przewijać się po trawiastych półeczkach o szerokości piędzi ziemi ponad nachylonymi płytami w poszukiwaniu kolejnego połogiego odcinka by znaleźć się paręnaście metrów niżej. Różnica poziomów tej walki była od 810 metrów do 350 npm.
Zmęczeni, głodni, mokrzy ale coraz bardziej szczęśliwi około 16.20 znaleźliśmy się koło upragnionego drzewka. Opadła ze mnie odpowiedzialność, złoiliśmy resztki herbaty, Munrosa w ogóle mi nie było żal. Wraz ze zmrokiem stanęliśmy na drodze, która szła mniej więcej na wysokości poziomu morza i po ciemku, nie zakładając latarek, przeszliśmy kolejne dwa kilometry do samochodu.
Było nieodpowiedzialnie, głupio i zajebiście.
