Niedziela ósmego sierpnia 2010 roku, mimo iż to pierwsza rocznica ślubu nie zaczęła się najlepiej. Z łóżka wyrwał mnie krzyk Patrycji dochodzący z łazienki. Szybko zorientowałem się, że pękł wężyk przy umywalce i muszę natychmiast zamknąć dopływ wody. Na szczęście mimo niedzielnego porannego rozleniwienia udaje mi się to dość szybko. Sytuacja opanowana, ale to nie koniec niespodzianek na ten dzień. Przed południem dzwoni do mnie z Żywca Ataman (przebywający właśnie u Łukasza T. Na zlocie fanów Ala Bundego), że będzie miał problem z dotarciem do Zakopanego o jakiejś sensownej porze, ze względu na „nadmiar” autobusów z Żywca. Mnie średnio się uśmiecha jechanie samochodem w słowackie Tatry z Krakowa przez Żywiec, więc ostatecznie ustalamy, że zgarnę Michała z Krakowa. Trochę tego dnia pojeździ, ale jako pracownik MSZ-tu ma w tym spore doświadczenie. Mam lenia, a pakowanie jakoś przestało być zajęciem które mnie wciągało. Ale wizja kilku dni w Tatrach zawsze dodaje energii. Może to już nie te czasy, kiedy poznawało się te zacne góry krok po kroku i trochę to wszystko spowszedniało, może nie ma już tej studenckiej werwy ale Nowa Lesna na Słowacji już do końca mojego życia pozostanie miejscem, gdzie zawsze będę chętnie wracał. Wreszcie spakowany, dzięki życzliwej pomocy Patrycji wyruszam. W Krakowie zdejmuję Atamana i ruszamy na Słowację. Dla mnie jest to n-ty wyjazd w tamte rejony, ale Michał mimo doskonałej znajomości Tatr Polskich na Słowacji będzie debiutantem. Po drodze w Jurgowie robimy jakieś zakupy i między 19 a 20 jesteśmy już na miejscu u naszych południowych sąsiadów. Lidka i jej mama jak zwykle witają nas radośnie. Niestety już na wstępie uderza nas przykra wiadomość. Otóż zmarł ponad rok temu Jan – ojciec Lidki, człowiek który był dla mnie niczym dobry przyjaciel. Bałem się, że jak któregoś dnia tam zajadę to usłyszę taką właśnie wiadomość, bo Jan był bardzo schorowany. No i stało się, a nie byłem u nich od trzech lat. Cóż, jak mawiają Francuzi „c'est la vie”. Biorę pół litra polskiej wódki i wypijamy ze słowackimi przyjaciółmi, niestety na smutno. Widzę, że chyba uratowałem życie Józkowi – mężowi Lidki, który nie zwykł wylewać za kołnierz. O Józku wspomniałem nieprzypadkowo, gdyż na tej posiadówce jego rola się nie skończyła. Spożywamy oczywiście dawki raczej umiarkowane, bo etap chodzenia po Tatrach na kacu raczej mam za sobą, choć czasem lekka głupota się przytrafi. Powiedzmy, że kładę się spać w stanie ogólnym dobrym. Rano ze sporym zdziwieniem stwierdzam, że jestem w pokoju sam. Łudziłem się do tej pory, że nie chrapę w nocy... Ataman wyprowadził mnie z błędu.
Przy śniadaniu jak duch pojawia się nagle Józek. Zapewne się domyślacie jaki był cel jego wizyty. Cenę świętego spokoju zaczęliśmy licytować od 10 euro – skończyliśmy na 2. Uznałem, że tyle mogą poświęcić na ten mało szczytny cel. Na pierwszy dzień zaplanowaliśmy trasę łatwą lekką i przyjemną – przedostatnią, której mi brakowało do zamknięcia tematu Tatr Słowackich (mam tu na myśli znakowane szlaki). Po śniadaniu leniwie wychodzimy na elektrićkę – uwielbiam, tę słowacką senność. Tutaj nikomu się nie spieszy – no chyba, że Polakom - na elektrićkę. Kupujemy bilet do Popradzkiego Plesa i zyskujemy w zamian kolejną godzinę drzemki. Wysiadamy z pociągu i już wiemy, że pogoda tego dnia będzie bardziej lipcowa niż sierpniowa, ale póki co jest ładnie. Trasa do schroniska przy Popradzkim Plesie to jak większość z Was wie, kręta, umiarkowanie stroma asfaltowa droga. Idealna na rozgrzewkę. Widoki z niej są jednak całkiem przyzwoite.
Jesteśmy nad jeziorkiem, jednym z ładniejszych w Tatrach, niestety podobnie jak Morskie Oko łatwo dostępnym, co powoduje, że zwykle jest tu gwarno i tłoczno. Wypijamy tu jakąś 1/6 naszych zasobów alkoholowych i ruszamy dalej na Przełęcz pod Osterwą. Szlak to mało ciekawy i niehonorny, ale w stosunkowo krótkim czasie umożliwia osiągnięcie magicznej bariery 2000 n.p.m. (no prawie). Wchodzimy stromymi zakosami podziwiając widoki w stronę PP.
Po jakiejś godzinie stajemy na przełęczy. W Tatrach jest wiele ciekawszych miejsc, ale dla mnie ma ono jedną kluczowa wartość – jeszcze tu nie byłem.
Uwieczniam Atamana na zdjęciu i idziemy dalej.
Nasza dalsza droga wiedzie Tatrzańską Magistralą, czyli szlakiem łatwym, w miare przyjemnym i całkiem widokowym. Idyllę zakłóca jednak pogoda. Nie mamy już wątpliwości – zaraz lunie i to konkretnie. Nie mylimy się dopada nas mocny, zimny tatrzański deszcz. Pierwszy raz mam okazję przetestować w takich warunkach moją nową Alvikę Thor. Daje radę, ale niestety woda spływa mi po niej na krótkie spodenki, które już rady nie dają. Docieramy do Batyżowieckiego Stawu, szybkie fotki bo cały czas siąpi.
Prawdziwy armagedon czeka nas jednak przed dotarciem do Śląskiego Domu. Leje jak z cebra. Marzymy tylko o tym by dotrzeć do tego skądinnąd znienawidzonego miejsca. W końcu się udaje. W rejonie ŚD jak grzyby po deszczu tworzą się poburzowe wodospady.
Wreszcie deszcz zaczyna padać słabiej i decydujemy się na schodzenie na kolejkę.
Najpierw wolno, ale potem myślę, że spokojnie moglibyśmy konkurować z Robertem Korzeniowskim za jego najlepszych lat. Motywacją była kolejna burza, która rozpętała się tym razem nad Niskimi Tatrami. Zostawiamy za sobą szczyty w chmurach.
W końcu jesteśmy na stacji. Mimo iż to sierpień to z ulgą wsiadamy do ciepłego pociągu. Po drodze oczywiście robimy chmielowe zakupy, które ze smakiem spożywamy wieczorem. Jak zapewne się domyślacie Józka już nie zobaczyliśmy podczas tego wyjazdu...
Drugiej nocy ponoć moje chrapanie już było akceptowalne. Widocznie piwo mi bardziej służy niż wódka.
Wstajemy wcześniej, bo i plan ambitniejszy. Tym razem celem jest najwyżej położona w Tatrach przełęcz dostępna znakowanym szlakiem. Robiłem wszystko aby unikać tego szlaku, bo to ostatnia trasa, która mi została w słowackich Tatrach Wysokich (mam na myśli znakowane ścieżki). No ale wcześniej czy później przełącz ta musiała polec. Wstajemy wcześniej niż poprzedniego dnia. Pogoda wyśmienita.
Kupujemy bilety na elektriczkę i kilkanaście minut później już startujemy ze Starego Smokowca. Wśród moich znajomych uchodzę za osobę o dobrej kondycji, ale jednak do Michała trochę mi brakuje, więc idę swoim tempem w pewnej odległości za nim.
O tej porze na szlaku jest bardzo przyjemnie. Podziwiamy ładny widok na Pośrednią Grań, jeden z trudniej dostępnych tatrzańskich szczytów.
Mijamy Wodospad Olbrzymi...
I w szybkim tempie dochodzimy do Schroniska Zamkovskiego. Dalsza część drogi wymaga już znacznie więcej wysiłku – zwłaszcza przy palącym słońcu. Dlatego dobrze ten odcinek przemierzać stosunkowo wcześnie rano. Dolina Małej Zimnej Wody jest piękna, ale tak jak wspominałem wcześniej dość meczące jest podchodzenie tędy do Teryho Chaty.
Teryho Chata to drugie co do wysokości położenia schronisko w Tatrach po Chacie pod Rysami. Dla niewtajemniczonych mogę dla zobrazowania tematu napisać, że leży ponad 100 metrów wyżej niż wierzchołek Giewontu. Starym wyjadaczom oczywiście to schronisko jest doskonale znane, między innymi dzięki kontrowersyjnemu gospodarzowi. Jedni go uwielbiają, a inni podchodzą do niego z dużym dystansem. Ja osobiście należę do tej drugiej grupy, od czasu kiedy idąc kilka lat temu na Czerwona Ławkę musiałem pałaszować konserwę „przyrządem” stworzonym naprędce z jej wieczka, bo Miron nie był łaskaw użyczyć mi na chwilę widelca, którego zapomniałem wziąć ze sobą. Przekornie więc na tych fotkach nawet nie uwieczniam T.CH., choć dolina Pięciu Stawów Spiskich ma swój klimat.
Mamy też szczęście zaobserwować na brzegu jeziorka całkiem pokaźnie stadko kozic.
Oczywiście jak to latem w Tatrach szybko zaczynają się zbierać chmury, więc po odpoczynku ruszamy dalej wspólnym szlakiem który prowadzi opcjonalnie na Lodową Przełęcz lub Czerwona Ławkę. Po drodze jakieś łańcuchy (kilka lat temu chyba tego tu nie było ?).
Ale odcinek ten nie wymaga jakichś szczególnych umiejętności. Wystarczy kondycja Justyny Kowalczyk . Niestety coraz większa mgła. Mijamy Lodowy Stawek. Ponoć zwykle zamarznięty, tym razem jednak bez lodowej kry.
Ostatnie podejście pod Lodową Przełęcz zostało zabezpieczone potężnymi drewnianymi balami. Piargi zostały trochę ujarzmione, ale podejście i tak wymaga sporo energii.
Końcowy, stromy odcinek podejścia został zabezpieczony łańcuchami.
No i wreszcie jest, jesteśmy na wysokości 2 376 m. n.p.m.. Niestety zamiast wymarzonej panoramy Tatr widzimy głównie chmury.
Podczas podchodzenia zaczęło mi trochę doskwierać kolano (stara kontuzja sprzed lat). W związku z powyższym na przełęczy decydujemy się rozdzielić. Ataman decyduje się iść jeszcze na Czerwoną Ławkę a ja zamierzam przejść Doliną Jaworową do Tatrzańskiej Jaworzyny – w ten sposób przeszedłbym ostatni szlak słowackich Tatr Wysokich. W związku z powyższym Michał podejrzewał mnie o małe oszustwo z tym kolanem... Czy miał rację ? No może troszkę . Ja czekałem jeszcze koło godziny na przełęczy łudząc się, że chmury jednak odpuszczą. Nie odpuściły. Zaczynam więc prawdziwy maraton zejściowy, bo jak się okazało opinie o długości Doliny Jaworowej nie są przesadzone.
Na szczęście im niżej tym mniej chmur, wiec udało mi się jeszcze coś zobaczyć poza nimi.
Pod koniec już strasznie mi się dłużył ten szlak. Na przystanku w Tatrzańskiej Jaworzynie okazało się, że nie ja jeden wpadłem na ten pomysł. Było wręcz tłoczno.
Zrobiłem zdjęcie kartki z rozkładem jazdy. Może będzie jeszcze aktualny i komuś się przyda.
Wkrótce przekonujemy się, że socjalizm jeszcze nie do końca się wycofał
na Słowacji. Autobus przyjeżdża z 15-minutowym i opóźnieniem i zawozi nas - uwaga nie do Smokowca, a do.... Zdiaru. Stamtąd ma nas zabrać kolejny autobus, który ponownie się spóźnia i to solidnie. W międzyczasie dostaję smsa od Michała, że czeka już na mnie w Smokowcu. W końcu podjeżdża jakiś stary trup i po ok. 20 minutach już pijemy piwo z Atamanem na ławeczce. Ogarnia nas błogie lenistwo i poczucie dobrze spędzonego dnia, więc pijemy następne i następne, a kolejne elektriczki nam uciekają sprzed nosa. W końcu docieramy do bazy już po zmroku i korzystamy z gościnności Lidki pałaszując wyprażany syr jej produkcji. Po Józku oczywiście ani śladu...
W środę wstajemy jeszcze wcześniej. Po pierwsze to już nasz ostatni dzień w Tatrach i trzeba o przyzwoitej porze być w Krakowie, po drugie mamy już dość oglądaniu chmur i wreszcie chcemy zobaczyć coś poza nimi...
Szybkie śniadanie. W kuchni pustki. To już nie te czasy, kiedy rano ciężko było się dopchać do kuchenki. Nie wiem czym to tłumaczyć, czy wprowadzeniem euro na Słowacji czy faktem, że coraz mniej ludzi chadza po górach. Na szlakach raczej tego nie widać. Zatem po śniadaniu przemierzamy po raz kolejny dystans na przystanek elektricki. Tym razem czeka nas dłuższa podróż, bo na jej końcowy przystanek – Szczyrbskie Jezioro. Miejscowość ta niezmiennie mnie zachwyca. Było tak już w okresie studiów, kiedy na Słowację jeździliśmy głównie po to by ostro zabalować i szczerze współczuliśmy biedakom męczącym się na górskich szlakach. Teraz, gdy stoimy po drugiej stronie barykady SP zachwyca nas jeszcze bardziej.
Naszym ostatnim celem jest Bystra Ławka. Zdecydowanie jeden z najciekawszych szlaków w słowackich Tatrach Wysokich (obok Małej Wysokiej, Czerwonej Ławki i Jagnięcego). Przechodziłem go ostatnio dobrych kilka lat temu, ale w gęstej mgle, więc tym bardziej cieszyła mnie wspaniała aura.
To rozlazłe górzysko w tle dużej skoczni w Strbskim Plesie to Kralowa Hola w Niskich Tatrach. Oj też sporo czasu minęło od mojej ostatniej bytności w tamtym miejscu.
Dochodzimy do wodospadu Skok, jednego z piękniejszych w Tatrach.
Nad wodospadem trawersuje się gładką płytę skalną przy pomocy systemu łańcuchów, ale nie stwarza to większych problemów. Gorzej byłoby zimą, ale wtedy szlak ten jest zamknięty.
Nad Skokiem znajduje się jezioro o mało wyszukanej nazwie „Pleso nad Skokiem”.
Dolina Młynicy składa się z kilku pięter. I tak właśnie ten szlak przebiega. Ostro w górę, potem łagodniejszy odcinek i znowu stromo. Pod względem fizycznym nie jest to mój dzień, ale przynajmniej kolano odpuściło. Mijamy Mały Kozi Staw i dochodzimy do Capiego Plesa. Uwielbiam ten szlak za tą niesamowitą różnorodność. Krajobraz zmienia się co kilka minut. Tutaj w tle widać Grań Baszt z Szatanem na czele.
Następny w kolejności jest mały, ale bardzo urokliwy Kolisty Stawek...
A na tej fotce w pakiecie Capi Staw i Kolisty Staw. A pomiędzy nimi Szczyrbski Szczyt. Słowacy mieli na niego wytyczyć szlak. Czekamy, czekamy... albo sami sobie wytyczymy .
Skręcamy ostro w lewo i czeka nas najbardziej męczący odcinek naszej trasy. Jakieś pół godzinie ustawicznie w górę po dużych głazach. Przed samą przełęczą witają nas łańcuchy.
No i jesteśmy na Bystrej Ławce (2300 m. n.p.m.). Kiedyś szlak wiódł przez leżącą nieopodal przełęcz Bystre Sedlo, znajdującą się na wysokości 2307 m. n.p.m. jeśli dobrze pamiętam.
Po drugiej stronie przełęczy wszystko jest furkotne: Stawy – wyżni i niżni, dolina, no i sam szczyt Furkot. Ataman pozował z Furkotnym Stawem Wyżnim, a ja z Krywaniem w tle.
A to rzeczony Furkot, na którego można wejść bez większego problemu pozaszlakowo.
Przy Niżnim Stawie Furkotnym zasłużony posiłek. Tym razem nie kabanos a konserwa – również sprawdza się w takich warunkach.
Szybko przemierzamy kolejne odcinki Doliny Furkotnej...
I ok. 15 jesteśmy już na dole. Tym razem zaprocentowało wczesne wstawanie. Nad Tatrami coraz więcej chmur i słychać już pierwsze grzmoty. Dzisiaj niech martwią się inni.
My nasz cel osiągnęliśmy. Widoki mieliśmy wspaniałe. Wracamy do Novej Lesnej. Czule żegnamy się z Lidką i jej mamą (jak się niestety później okaże po raz ostatni). Józek wciąż nieobecny. Dwa euro spełniły swoją rolę . Odwożę Michała na krakowski dworzec i teraz kierunek Bałtyk. Ataman - rowerowe wojaże po Słowińskim Parku Narodowym a ja z Patrycją słodkie leniuchowanie w Dźwirzynie.
Dobra, Słowackie Tatry Wysokie mam odhaczone – więcej tu nie przyjadę .
Z nizinnymi pozdrowieniami
Wojtek