Wyruszamy trochę późno, busem ok. 10:00, Łysa Polana pełna, do kantoru kolejka na godzinę stania, więc przechodzimy piechotką do sklepu i czekamy na nasz pojazd. W trakcie zakupów okazało się, że Borovickę można kupić nie tylko w butelce, ale i w kieliszku-pięćdziesiątce (jak jogurt, pod złotkiem). Nie mamy kieliszków, więc kupujemy kilka, pełnych nie ma co dźwigać - opróżniamy. W poprawionych humorach ładujemy się do busa i w drogę. Na szlak wyruszamy w mniejszym składzie, niż wczoraj - oprócz Bogusia i Tomka brakuje też naszego księdza (chyba zwątpił, okazało się, że poszedł na Kościelec) oraz Krystyny i Wojtka - suszą się. Pogoda za to jest znacznie lepsza. Piękne słońce, widoki, chłodny wiaterek.
Śnieg zaczyna się dość szybko, i to bardzo mokry, wodnisty, często wpadamy w płynący pod spodem strumyk, ale nikt nie wymięka, przecież mamy buty. Droga w górę leci szybko, po wczorajszej rozgrzewce wypadam na czoło, tylko Anka trzyma się za mną (ambicja!), reszta została w tyle. Zaczyna się chmurzyć, momentami dolina pomiędzy górami ma "daszek" z chmury. Przed schroniskiem rozglądamy się - z Rakuskiej schodzi dwóch, z Baraniej zjeżdżają na nartach. Siadamy w pierwszej salce (coby nie być na oku obsługi), powoli ekipa się kompletuje. Zamawiamy po Bażancie i jakimś jedzonku, na stole ląduje ochraniacz (tak, tak - stuptut) i robi się wesoło. Zgadnijcie, co było w ochraniaczu?
Kilka fotek widoczków i schodzimy.
Po drodze kończymy niedokończone.
Mam tu dwie fotki tego samego wodospadu - czym się różnią?
Dalej norma - bus, granica, kwatera.