Wszystkim zawsze mówiłam, że Tatry to miłość mojego życia, a jak sobie niedawno policzyłam, to nie byłam już tam 6 lat... Zaniedbałam moje kochane Taterki porzucając je na rzecz innych górek. Wówczas powstał w mojej głowie plan owy: w przyszły weekend jadę w Tatry odświeżyć najatrakcyjniejszy dla mnie szlak - Orlą. Co ponadto - jako że ostatnimi czasy nękani jesteśmy dość intensywnymi burzami, które aktywność życiową swą uskuteczniają popołudniami, wycieczkę skończyć trzeba wcześnie, za czym idzie jeszcze wcześniejsze wyjście na szlak. Ponieważ w góry mam 500 km, nie miałam żadnej szansy zrealizować swoich marzeń w sobotę. Poświęciłam ją więc na dotarcie do Murowańca - najwygodniejszego wg mego mniemania punktu startowego, by w niedzielę mieć już "z górki"
Po tym przydługim wstępo-uzasadnieniu przechodzę do właściwego opisu:
4:15 - dzwoni mój budzik, podrywam się ja, jak i wzdrygają się pojękując pozostali lokatorzy mojego pokoju - bogu ducha winni uczestnicy kursu górskiego - biedni, oni wstają dopiero o 5...
4:37 - w końcu się zebrałam i wychodzę przed schronisko - jak jasno! Gdybym wiedziała, że o tej porze będzie już taki dzień piękny, wstałabym jeszcze wcześniej. Robiąc sobie wyrzuty, że mam już co najmniej tę nieszczęsną godzinę w plecy, idę bez śniadania. Mój żołądek i tak jeszcze śpi w najlepsze.
5:08 - Czarny Staw, nad Kościelcem wisi jeszcze Księżyc. Siadam i zjadam kromkę chleba z kremem czekoladowym - bardziej z rozsądku niż z głodu. Na więcej nie mam ochoty, co w moim przypadku jest wielce nie do pojęcia...
5:15 - Idę szybkim krokiem, podziwiając mieniące się złotem szczyty miarowo rozświetlane przez wschodzące słońce. Boże - jak cudnie - dziękuję Ci za ten poranek zwiastujący piękny dzień, chwalę wszelką otaczającą mnie wspaniałość Twojego stworzenia mym przyśpieszonym oddechem, który zachłannie próbuje napawać się nim jak najszybciej i jak najwięcej, jakbym zaraz miała wszystko utracić.
6:21 - Staję na Zawracie, porzucając tym samym stan błogiej samotności. Dwójka turystów przysiadłszy na skraju przełęczy zajada ze smakiem śniadanie, trójka innych już wyruszyła w kierunku Kozich - będzie towarzystwo - myślę. Nie ma tego złego - w końcu bezpieczniej. Dolina Pięciu Stawów w lwiej swej części skąpana w słońcu a nad nią bezchmurne niebo - pogoda lepsza niż na zamówienie. Decyduję się nie robić dłuższego postoju, bo nie ma czasu do stracenia. Okazuje się, że szybko dogoniłam rzeczone towarzystwo, które równie szybko zniknęło mi gdzieś z tyłu za którąś skałką.
Mały Kozi, kolejna kromka z czekoladą i drabinka przechodzą do historii, zagłębiona w Koziej Przełęczy staję z szacunkiem przed ścianą Kozich Czubów ciągnącą się pionowo w dół ku zapierającej dech przepaści, od której w moim mniemaniu zawsze bił majestat powagi i zmuszał do pokory. Mocno łapię za łańcuch i pewnie zapieram nogami o Bogu dzięki suchą skałę i wyciągam się do góry. Wychodząc wyżej doganiam koleją ekipę, w międzyczasie niespodziewana mijanka - dziwne, na jednokierunkowym szlaku? Uśmiechnięty pan tylko rzuca mi na odchodne, że najlepsze jeszcze przede mną - super - odpowiadam - nie mogę się doczekać
7:48 - Kozi Wierch - wyżej nie będzie - takiego to smsa piszę do śpiącego pewnie jeszcze męża. Ostro wieje, ale wciąż pięknie, jedynie odległe Tatry Słowackie spowite są w dość ciężko i wrogo wyglądające chmury. Wietrze, rozwiej je lepiej aniżeli przywiewaj je tu do mnie.
W zejściu z Koziego - błądzę i szukam ścieżki - jak zwykle zresztą.
8:30 - od Żlebu Kulczyńskiego pnie się w górę kolejny turysta, witam się i skręcam w ścieżkę ku Granatom. Okazuje się, że będzie nas na granatach więcej

Żołądek mój przyklejony do pleców żebrze o kolejną kromkę chleba z czekoladą.
8:52 - Siedzę na Zadnim Granacie z wyśnioną i wymarzoną przez moje organy człowiecze kromką (tyle uciech dookoła a tenże ma tak niskie i przyziemne pragnienia). Wtenczas mija mnie żlebowy turysta. Odmawia kromki z czekoladą, twierdzi że już jadł, a może po prostu też nie chce tracić czasu? Nie myśląc długo zwijam się i ja. Doganiam go na Pośrednim.
9:12 - Skrajny. Wiatr tu wieje już bardziej niż bardzo. Niestety, paskuda nie usłuchał moich gorących próśb i wziął się z opatulanie Kozich w gęste chmurki. Czyżby popołudniowa burza szykowała się na przedpołudnie?
10:38 - Po długiej i wymagającej od moich zmęczonych nóg i rąk wykrzesania z siebie ostatnich sił, aczkolwiek pięknej, widokowej wędrówko-wspinaczce w końcu osiągam Krzyżne. Kupa ludu podziwia jeden z najpiękniejszych widoków w Tatrach. Dołączam do nich i ja, zajadając czwartą kanapkę z czekoladą. Krótko po tym kieruję się w dół, bo chmur coraz więcej.
11:20 - Chmurki pomrukują złośliwie, ale ja jestem już w miarę bezpieczna (chyba?), gdyż udało mi się zejść nisko do kotła otwierającego Dolinę Pańszczycy. Niebo nade mną całkiem szare, mijam 3 ekipy podchodzące pod Krzyżne. Czy oni nie czują nadciągającej burzy?
11:40 - Staw Czerwony, burza dosłownie wisi na włosku, kolejni turyści zbliżają się niepewnym krokiem w moją stronę. Nie wytrzymuję i zagaduję, czy się nie boją burzy? Oni jakby nie słysząc mojego pytania, rzucają - jak daleko jeszcze? Odpowiadam, że to bez sensu teraz się tam pakować, na pewno nie dojdą przed urwaniem chmury. I jak na zawołanie - lunęło. Panie - strzeż mój język przed takimi proroctwami! Burza szaleje, huczy wkoło, a ja idę, bo co mam innego?
12:20 - Do Murowańca dochodzę nie mając na sobie suchej nitki, na szczęście burza też się już skończyła, albo poszła straszyć gdzieś indziej. Zastanawiam się, jak tam turyści na Krzyżnem, albo ci, których minęłam na Buczynowych Turniach.
13:25 - Kuźnice, wybrałam opcję przez Skupniów Upłaz, ale klęłam po drodze niemiłosiernie na kamienie, na to że ślisko, na to że słońce, na to że ludu jak na targu. Autostrada. Ale przez Jaworzynkę pewnie wyglądałoby to podobnie. Żeby nie było tak całkiem pesymistycznie - wyschłam - dobrze, przynajmniej bez krzyku wpuszczą mnie do autobusu, który zawiezie mnie prosto do domu
KONIEC