Z taką nazwą grani od Wołowca do Starorobociańskiego spotkałem się w przewodniku znanego autora. W zasadzie szlakowo nie byłem w polskiej części Zachodnich tylko na tym odcinku (no może jeszcze coś tam króciutkiego pozostało). Wiele razy już planowałem to przejście, ale zawsze wypadło coś ciekawszego

lub też za ciężka atmosfera była w schronisku wieczora poprzedniego
Tym razem nic nie stało na przeszkodzie poza ewentualną burzą. Bonusowo oczywiście należało się przy okazji wdrapać na Raczkową Czubę. Planem więc było kółko: Chochołowksa – Grześ- Rakoń – Wołowiec – Jarząbczy – Raczkowa Czuba – Kończysty – Trzydniowiański.
Jak zwykle po nocnej podróży i około 2h snu rześki i wypoczęty zostawiam graty i wio. Ekspresem pokonuję asfalty i inne takie i po dwóch godzinach od zakupu biletu wstępu melduję się na Grzesiu. Już jest piekielnie gęsto w powietrzu. Zero luda (nie licząc 2 sztuk), człowieków widać dopiero na Rakoniu, ale to są same słowackie człowieki. Powyżej asfaltu nasi widać mają w d.u.pie Chochołowską tego dnia.
Sprawnie i szybko korzystając ze skrótów zaliczam wybitny szczyt Rakoń

i głodny wtaczam się na Wołowiec, gdzie pojawia się o radości, wiaterek. Tu już więcej człowieków – wielonarodowy tłum. Jem, leżę, patrzę na walczących z qniem ruchackim. Inni też jedzą, śpiewają, dziewczyny szczają po krzakach – ogólnie sielanka.
Niestety zaczyna coś na niebie mruczeć. Czas ruszać dalej. Zejście z Wołowca niezbyt przyjemne, za trawersem Łopaty przeciąg już konkretny. Czapka nie chce zostać na głowie. Na południu burza, na północy również wali piorunami, nade mną słoneczko.
Docieram do sławnego podejścia z Niskiej Przełęczy na Jarząbczy. Ściągacz na kolano, koko jumbo i w górę. Powiem, że nie prędko się tam pojawię ponownie. Potem jeszcze chwilka i szczyt. Z tyłu kuka Raczkowa, a za nią burza i błyski. Iść... nie iść. A co tam. Idę. Burza poszła w stronę Wysokich, a ja zaliczam drugi wysokościowo szczyt Tatr Zachodnich.
Schodząc zastanawiałem się czy nie lecieć dalej z Kończystego na Starorobociański, ale znad Rohaczy już widać było gęstniejące chmury i prawie pewną ulewę. Odbijam w lewo i przez Trzydniowaiński w leciutkim na szczęście deszczyku pokonuję cholerny Krowi Żleb. Nad Kominiarskim pokazy fajerwerków, ale jakimś cudem suchą stopą docieram do asfaltu i kolejki.
Czas ok. 8 godz.
Ledwie wszedłem na kwaterę a tu jak nie pierd...nie ze trzy razy. Za chwilę Sokół już leciał, a godzinę później w telewizorni podają, że piorun trafił dwie osoby.
Więcej zdjęć na
Picasie.