Dzwonek telefonu wyrwał mnie z głębokiego snu. „Wyspałaś się ?” usłyszałem głos Atamana. Brzmiało to dość groteskowo bo była 2:30 w nocy, a położyłem się spać przed pierwszą. Ale nie mogłem mieć pretensji, bo wszystko było zgodnie z umową. Michał miał do mnie zadzwonić jak pociąg jadący z Warszawy do Krakowa będzie w Miechowie, co niniejszym uczynił. Zwlokłem się z łóżka. Nie było mi łatwo, bo jeszcze nie do końca odespałem wypad w Alpy Julijskie, potem był jeszcze powrót na 3 dni do pracy, więc deficyt snu był wciąż spory. Ale nieważne, góry rzecz święta. W ślamazarnym tempie pakuję bety do samochodu i ruszam na dworzec. Synchronizacja jest niemalże idealna. Witam się z Michałem i jego bratem Kubą na parkingu Galerii Krakowskiej. Dochodzi 4. Niezbyt spiesznie ruszamy w stronę Słowacji, bo musimy tam dotrzeć o jakiejś w miarę rozsądnej porze. Jazda w tych godzinach jest przyjemna. Dosyć chłodno i puste drogi. Trasę dodatkowo nam umila Brujeria. Do Nowej Lesnej docieramy ok. 6:30. Lidka jak zawsze wita nas czule. Niestety już na początku przekazuje nam smutną wiadomość. Otóż kilka miesięcy temu zmarła jej mama, z którą rok wcześniej jeszcze wspólnie biesiadowaliśmy. Bardzo lubiłem tę kobietę, ale na pewne rzeczy niestety nie mamy wpływu. Lata, kiedy Nowa Lesna była oblegana przez Polaków w czasie wakacji chyba bezpowrotnie minęły. Szybko się wypakowujemy i jemy śniadanie by jak najszybciej wyjść w góry. Tym razem Józek (mąż Lidki nie wylewający za kołnierz) nie jest zbyt uciążliwy, bo jak się okazało też ma za sobą poważne problemy ze zdrowiem.
Po śniadaniu szybkim krokiem udajemy się na elektricke. Oczywiście nie zdążamy kupić biletów w kasie i jedziemy na gapę. Mój pierwotny plan zakładał Tatrzańską Polankę, ale w zaistniałych okolicznościach z wielką ulgą wysiedliśmy w Starym Smokowcu. Stąd jak zdecydowana większość z Was wie, możliwości jest bez liku. Naszym celem tym razem jest Mała Wysoka oraz Rohatka. Pogoda dopisuje. Po prawej mamy Sławkowski.

A z tyłu Niskie Tatry z Kralową Holą na czele.

Odcinek do Śląskiego Domu trzeba po prostu przejść. Dopiero powyżej zaczynają się ciekawsze widoki.




Przed Polskim Grzebieniem parę łańcuchów i odrobina ekspozycji.


Idzie się dość ciężko. Półtorej godziny snu robi swoje.
Mała Wysoka (2429 m. n.p.m.) z Polskiego Grzebienia prezentuje się następująco:

Startujemy na szczyt.

A to widok ze szlaku na M.W. w stronę Polskiego Grzebienia (2200 m. n.p.m.).

Podejście na szczyt jest ciekawe, ale nietrudne. Z wierzchołka bardzo rozległy widok na Gerlach.

Staroleśną

Lodowy i Łomnicę

No i na nas



Przy schodzeniu z M.W. zaczyna działać klątwa Rohatki, czyli psuje się pogoda. Robi się zimno i zaczyna siąpić deszcz. W roku 2007 przeżywałem tu bardzo ciężkie chwile w potężnej burzy, która wydawała się nie mieć końca. Myślałem wtedy, że już po mnie. Ten kapuśniaczek to ledwo igraszka. To najniższe wcięcie w grani to właśnie Rohatka (tam właśnie się kierujemy).

Schodzimy piarżyskiem w rejon Zmarzłego Stawu. Szlak tu i ówdzie jest najeżony stalowymi kołkami, które mają go utrzymać w jakim takim porządku.

Przed nami najtrudniejsza część dzisiejszej wycieczki. Podejście na Rohatkę (2288 m. n.p.m.). Ciężko głównie z tego powodu, że już czujemy spore zmęczenie. Jest ekspozycja, są łańcuchy i metalowe klamry, ale jakieś szczególne ekstrema to nie są.





Szczerze powiedziawszy to bardziej w kość daje zejście z Rohatki w stronę Zbójnickiej Chaty. Jeden wielki piarg przy sporej stromiźnie. Nietrudno tu o kontuzję.
Rejon Zbójnickiej wygląda sielankowo.

Zejście do Smokowca to po prostu robota, którą trzeba wykonać. Jest akurat sporo czasu by przedyskutować ostatni sezon Premiership.
Na stacji uwieczniłem aktualny (nie wiem czy jeszcze na dzień dzisiejszy) rozkład jazdy elektrićki.

Stosowne zakupy w pobliskim markecie zapewniają sporą porcje rozrywki na wieczór

. Oczywiście w granicach rozsądku, bo czasy kiedy przyjeżdżałem tu wyłącznie w celach alkoholowo – towarzyskich to już historia.
Spało się naprawdę dobrze, ale nie mogło być inaczej. Tej nocy zasnąłbym nawet na stadzie jeży. Pogoda w sobotę jest jeszcze lepsza. Od samego rana absolutny brak chmur i do tego bardzo przyzwoita przejrzystość powietrza.
Może wakacyjna sobota to nienajlepszy termin na wchodzenie na Krywań, bo wiadomo jaką popularnością cieszy się ten szczyt wśród Słowaków, ale zostajemy przy tej wersji. Ja sobie tak szybko wyliczyłem, że minęło już co najmniej 10 lat od mojej ostatniej wizyty na Krywaniu. Czułem się więc prawie jak debiutant.
Nie przesadzamy ze zbyt wczesnym wstawaniem. Nie ma takiej potrzeby. Szczyt mimo iż wysoki (2494 m. n.p.m.) to można go osiągnąć stosunkowo szybko. Forma też jest dobra (procentują tu alpejskie wojaże). Na Krywań jak wiadomo są 2 możliwości wejścia - albo ze Szczyrbskiego Plesa albo z Trzech Studniczek. My wybieramy tą pierwszą opcję, bo nie chcemy angażować w tą wycieczkę samochodu. Wszak człowiek nie wielbłąd i pić musi – zwłaszcza na takim upale. Krywań wiadomo – słowacki Giewont, choć znacznie wyższy, więc spotkać tu można cały przekrój społeczny. Kobiety z torebkami z wężowej skóry (dodajmy from Poland) nie są tu zjawiskiem odosobnionym. Oczywiście ich przygoda z Krywaniem kończy się dość szybko, a Tatralandia tudzież Aqua Park w Popradzie wygrywa tą nierówną walkę.

Szlak mimo, że oblegany momentami sprawia wrażenie bardzo kameralnego, wręcz przytulnego.

Po drodze podziwiamy i Tatry Niskie

I Zachodnie

Jak na Krywań przystało, maszerujące towarzystwo jest międzynarodowe. Poza językiem polskim czy słowackim często słychać węgierski czy angielski.


Podejście momentami jest męczące, zwłaszcza, że dość mocno pali słońce. Ostatni fragment jest dość stromy i każdy pokonuje go na swój sposób. Trzeba trochę pokombinować pokonując ogromne głazy. Pogoda wciąż jest idealna a widoki fantastyczne.

Wreszcie docieramy na szczyt. Na północną stronę opada kilkusetmetrowe urwisko.

Jeszcze raz Kralowa Hola.

Na szczycie spędzamy jakieś półtorej godziny, delektując się widokami i piwem.





Jak się okazuje na Krywań można również wejść z kundlem w plecaku, czego dowodzi ta rezolutna Słowaczka.

W drodze powrotnej odwiedzamy jeszcze urokliwe jeziorko.

Teraz czeka nas długa i dość nużąca podróż powrotna. Mimo iż ze Szczyrbskiego do Nowej Lesnej jest bodajże niewiele ponad 30 km, pociąg pokonuje tą trasę w ponad godzinę. Wieczorem jak za starych dobrych czasów Lidka serwuje nam domowy obiad o oczywistych składnikach. Lubię tą sympatyczną wręcz rodzinną atmosferę. Szkoda tylko, że siedzimy już w tak okrojonym składzie...
Od początku wyjazdu „suszyłem” głowę Michałowi i Kubie aby wybrali się ze mną na Kończystą bądź Keżmarski, bo ostatni szlak znakowany w słowackich Tatrach Wysokich przedreptałem rok wcześniej. Miałem nadzieję, że się złamią, ale niestety. Z drugiej strony ich rozumiałem - mieli jeszcze spore zaległości do nadrobienia w zakresie szlaków znakowanych. Podjąłem jednak odważną decyzję, że w niedzielę wybiorę się samotnie na Kończystą. Spakowałem rano kask i tak wnikliwie przeglądałem zawartość plecaka, że w końcu mimo sprintu z wywieszonym jęzorem spóźniłem się na elektriczkę. Byłem wściekły bo to zupełnie burzyło moje plany. Kolejny pociąg miałem za ponad godzinę. Michał z Kubą jechali właśnie do Szczyrbskiego by wejść tego dnia na Rysy a ja wracałem wkurzony na kwaterę. Wyciągłem z plecaka kask, który dzisiaj mi się już na pewno nie przyda, bo na Kończystą jest już zbyt późno. Wypijam jedno piwo na ukojenie nerwów i odpowiednio wcześniej wychodzę na kolejny pociąg. Kończysta nie ucieknie. Jeszcze ją dopadnę w tym roku...

Wysiadam w Smokowcu a w głowie rodzi mi się już alternatywny plan na dzisiejszy dzień. Przypomniałem sobie wakacje sprzed ok. 10 lat, kiedy to przechodziłem pewną trasę, którą obiecałem sobie kiedyś powtórzyć w sprzyjających okolicznościach. A takowe chcąc nie chcąc właśnie się pojawiły. Na dworcu wsiadam w polski autobus jadący do Zakopanego. Wysiadam w Tatrzańskiej Kotlince, gdzie swój początek bierze szlak wiodący do przepięknego schroniska Pod Szarotką (słow. Plesnivec). Przez pewien czas szlak jest niemal beskidzki ale z tatrzańskimi widokami.

Trasa nie jest zbyt licznie uczęszczana. Wszędzie wokół pachnie żywica. Przy ładnej pogodzie jest bajkowo. Chata Plesnivec to jedyne schronisko położone w Tatrach Bielskich, w rejonie gdzie pewnie niejeden stały bywalec gór jeszcze nie dotarł. Gorąco polecam to miejsce wszystkim ceniącym w górach klimat i niepowtarzalny nastrój.



Ruszam dalej w stronę Wielkiego Białego Stawu. Z porannego zdenerwowanie nic już nie pozostało. W sumie nawet cieszę się, że idę sam. Czasem tego potrzebuję, a w Tatrach (zwłaszcza w tych mniej uczęszczanych miejscach) czuję się jak w domu. Idę przez kwieciste łąki, mając przed sobą takie widoki.



Docieram nad Białe Jeziorko, które jest idealnie wkomponowane w krajobraz.

Wkrótce wyłania się charakterystyczna turnia Jastrzębiej Wieży.

I najpiękniejsze moim zdaniem jezioro w Tatrach (Zielone).

Przy schronisku pora na obiad i ostatnie łyki półtoralitrowego Kelta. Po prawie godzinnym odpoczynku czeka mnie najbardziej męczące tego dnia podejście na wierzchołek Rakuskiej Czuby. Po drodze kilka niezbyt wymagających łańcuchów.

I nie kończące się zakosy.
Ze względu na bliskość kolejki wywożącej ludzi na Skalnate Pleso natężenie ruchu jest tu coraz większe i coraz mniej „górskich” ludzi można tu zobaczyć.
Z wysokością rozszerzają się widoki na Jagnięcy, Hawrań i Płaczliwa Skałę.

Na szczycie Rakuskiej Czuby jestem dość późno, (gdzieś koło 17), ale w sumie nigdzie mi się nie spieszy. Poznaję tam sympatyczną parę z Pułtuska (pozdrowienia). Rozmawiamy chwilę i dokumentujemy nasze spotkanie wspólną fotką.


Teraz czeka mnie już tylko marsz w dół, ale do Starego Smokowca, gdzie planuję dotrzeć mam spory kawał drogi. W tym rejonie często można spotkać kozice. Nie inaczej jest tym razem.

Jedna zgodziła się nawet zapozować do indywidualnego zdjęcia.

Magistrala tatrzańska prowadzi tu momentami po wielkich głazach. Przy Skalnatym Plesie mam chwilową pokusę by skorzystać z kolejki i zjechać do Tatrzańskiej Łomnicy. Ostatecznie jednak uznaję, że jest kilka przyjemniejszych rzeczy na które można przeznaczyć te kilka euro i ruszam w dalszą drogę pieszo.
Końcówka już się dłuży okrutnie. W końcu mam już w nogach sporo kilometrów.

To był wspaniały dzień. Tym razem jak się okazało były to złe miłego początki. Trasa, którą udało mi się przejść jest fantastyczna. Wymaga trochę wysiłku, ale w jednym dniu możemy przejść kawał Tatr Bielskich i Wysokich.
W poniedziałek postanowiliśmy sobie zrobić wolne. Pojechaliśmy do Popradu na zakupy i na szwędaczkę bez celu. To wbrew pozorom całkiem przyjemna czynność.
I tak zakończyliśmy kolejny wypad w Tatry. Dziękuje Michałowi i Kubie za towarzystwo. Kolejny (obecny) sezon czeka...
Z pozdrowieniami.
Wojtek