Tatry, 1. września 2012
Co można czuć o 4 nad ranem po kompletnie nieprzespanej nocy wychodząc z samochodu i ruszając w górę ciemnym lasem oświetlonym jedynie cienkimi snopami kilku czołówek? Mając świadomość, że przez najbliższe kilkanaście godzin nie będzie miejsca na dłuższy odpoczynek, będzie tylko senność, zmęczenie, głód, pot i znój. Takie myśli tłukły mi się po głowie, ale o 4.05 opamiętałem się. Liczyło się tylko napieranie.
Zaczęło się typowo. Piątkowego wieczora zjawiam się w gościnie u Pana Kiełbasy i Jego Rodziny (dzięki za pizzę i ciasto!). Po długim, godzinnym śnie, pełni werwy wstajemy i ruszamy w miasto zgarnąć resztę ekipy. Oczywiście, niektórych uczestników nie podnieca już akcja tej skali, jaką mieliśmy zrobić i trzeba było ich dodatkowo dobudzić, ale ostatecznie bez większych przeszkód lądujemy w Tatranskiej Poliance przed wspomnianą 4. nad ranem.
O następnym etapie drogi nie ma za bardzo co się rozpisywać. Przed 5. wspominamy polskich bohaterów II wojny światowej. 73 lata temu na Westerplatte się zaczęło. Parking – Śląski Dom (przerwa na kanapkę i kibelek) – Polski Grzebień. Czas 2:40h. Ja zdycham. Chłopaki jakby w lepszej formie.
W tym miejscu przeżywam lekkie deja vu. Prawie równo rok temu (końcówka sierpnia), niemal ten sam skład, ta sama trasa, te same nadzieje, ten sam czas na przełęcz i... no właśnie, niemal ta sama pogoda. Wtedy sprawiła, że nie poszliśmy. Teraz... niewiele lepiej. Wiatr momentami przygniata do grani. Od czasu do czasu kropi coś z nieba. Niebo zasnute całkowicie, najciemniejsze w kierunku, z którego wieje. Nad Krywaniem smugi deszczu. Jaśniej tylko nad polską stroną. Dlaczego? Dlaczego znów jest tak samo? Co robić? Jednak walczymy. Ja mam wątpliwości. Zakładam na siebie wszystko co mam. Chłopaki mówią – idziemy. Grań przed nami posępna, długa, za Litworową Przełęczą wyraźnie stająca dęba. Czy to jest dobra pora, żeby przejść najtrudniejszą trasę w życiu? Odpowiedź brzmi: NIE. Ale i tak idziemy. Początkowo łatwo. Do Wielickiego niewiele się dzieje. Czas na nowo przyzwyczaić ręce do dotyku zimnej, szorstkiej tatrzańskiej skały. Zawsze zajmuje mi trochę czasu, żeby znów się przyzwyczaić do sprawnego poruszania się w skalnym terenie. I ekspozycji.
Przypomnijmy, że uczestnikami niżej opisanych wydarzeń są:
Profesor Kiełbasa - Słońce i Księżyc Zabierzowa, przodownik offroadowiec starszy
- "Dobrze, że mamy Michała. Bez niego to ja bym nigdzie nie poszedł. Piwo pijemy dopiero na szczycie?"
Cham z Imprezy - Nowohucki Pająk, Król lecz jeszcze bez Korony (co miało się zmienić)
- "To jest grań kur.wa! Tak trzeba iść do samego Gerlacha!"
Gadatliwy Michał - Człowiek, który nie mówi, lecz łoi. Krążą legendy, że w skałach zaczyna używać rąk od VI.1
- "To jest zła pogoda? Wy chyba złej pogody w Tatrach nie widzieliście, łajzy! Droga jest jedna i prowadzi przez szczyt!"
Autor relacji - Biedak, pojechał w góry bez pozwolenia żony. Niech Bóg ma go w swojej opiece.
- "W domu to ja będę miał Alicjovkę..."
1. Na Polskim Grzebieniu. Zdjęcie prześwietlone, aż tak jasno to tam nie było
Stajemy na pierwszym szczycie dzisiejszego dnia. Ponoć w zejściu są tu jakieś atrakcje. Michał idzie się zorientować jak to wygląda. Nie zdążyłem upić łyka wody, kiedy krzyczy, że przeszedł i jest w miarę ok. Dochodzimy do kluczowego momentu. Nie podoba mi się. Wisi jakaś stara pętla. Ja to bym chyba sobie stąd zjechał – myślę sobie. Po chwili i Marcin jest na dole. Jasne – jak chłopaki robią jakieś kosmosy, o których ja nie słyszałem to co to dla nich taka ścianka. W końcu zaczynam złazić. Zrobiło się ciepło. Nie mogę dosiegnąć stopą niższej półeczki. Marcin trochę pomaga, mówiąc gdzie dokładnie postawić nogę. Przydało by się trochę wiedzy wspinaczkowej, pewnie potrafiłbym lepiej i wygodniej ułożyć swoje ciało. W końcu schodzę kluczowe dwa metry.
2. Tuż po kluczowym odcinku zejścia z Wielickiego
3. Zejście z Wielickiego
To było dla mnie na granicy akceptowalności. Zaczyna się nieźle – jesteśmy 20 min od Polskiego Grzebienia i już jest niewąsko, to co będzie dalej. Łatwiejszym terenem mijamy uskok Wielickiego i wkrótce osiągamy przełęcz.
4. "Dajcie jakieś trudności! Ja się tu nudzę!"
Stąd fajną, dobrze urzeźbioną granią bez problemu wchodzimy na sporo wyższy Litworowy Szczyt. Mniej więcej jedna trzecia drogi za nami. Jedno z niewielu miejsc, skąd można się bezpiecznie wycofać w razie W (konkretnie to z „następnej na rozkładzie” Litworowej Przełęczy).
Mój organizm po dotychczasowych przygodach i niemal 1,5km w pionie gwałtownie domaga się dolania paliwa. Robimy przerwę na jedzenie. Dalej bardzo mocno wieje. Do tego zaczyna mocniej padać. Dyskusja, czy kontynuować drogę, wraca jak bumerang. I wtedy właśnie padły TE SŁOWA. Słowa, po których znaczenie bezpieczeństwa, odpowiedzialności i rozsądku w górach nabrały dla nas nowego znaczenia. Michał rzekł: „Jak się zdupczy, to będziemy myśleć”.
Tutaj warto na chwilę zatrzymać się, aby oddać atmosferę tej pamiętnej chwili. Siedzimy na Litworowej Przełęczy – w samym środku piep.rzonych gór, wieje mocny wiatr i zacina coraz bardziej rzęsistym deszczem. Do wierzchołka Gerlachu mamy kilka godzin walki na nie-takiej-łatwej grani, a stamtąd kilka kolejnych zejścia, a Michał mówi: „JAK SIĘ ZDUPCZY, TO BĘDZIEMY MYŚLEĆ”. Fak!
Trzy donośne rechoty poniosły się hen daleko, w stronę Doliny Białej Wody. Co mieliśmy robić? Założyliśmy wory na plecy i poszliśmy dalej. A deszcz nawet prawie przestał padać.
5. "Nie ma powodów do stresu. All under control"
Do Litworowej Przełęczy zejście banalne. Ale wiedzieliśmy, że to cisza przed burzą i że teraz się zacznie. Grań staje tutaj dobrze dęba. Walimy do góry w stronę Wielickiej Turniczki. Szybko robimy wysokość. Momentami są wątpliwości orientacyjne, chłopaki starają się iść możliwie ściśle granią, niektóre miejsca ja natomiast obchodzę po stronie Doliny Wielickiej. Grań jest dość lita, mało się sypie spod nóg. Mijamy niepozorną Wielicką Turniczkę i schodzimy kilka metrów na Niżnią Łuczywniańską Szczerbinę. To miejsce wymagało sporej uwagi.
Uprzedzając nieco fakty, moja konkluzja dotycząca całej drogi jest taka, że zdecydowanie najtrudniejszymi miejscami były zejścia na szczerbinki rozdzielające kolejne turnie. Cała trasa wyglądała więc następująco: niezbyt duże trudności na grani lub obejściach, następnie bardzo czujne zejścia na przełączkę (często w sporej ekspozycji), podobne wejście na grańkę kolejnej turni i cały cykl zaczyna się od nowa.
Po minięciu Niżniej Wysokiej Gerlachowskiej doszliśmy właśnie do jednego z takich miejsc – zejścia na Wyżnią Łuczywniańską Szczerbinę.
6. Wyżnia Łuczywniańska Szczerbina - czujne miejsce
7. Michał walczy w tym samym miejscu
Najpierw ostrożny trawers żlebku aby dostać się na przełączkę, następnie po drugiej jej stronie krok w górę i trawers w ekspozycji w lewo do półki, na której można wygodnie stanąć.
8. Coraz więcej za nami
Trasa szła dość szybko, deszcz dawno przestał padać, natomiast od wiatru chroniła nas grań, i tylko na szczytach dolegał nam trochę mocniej. Przyzwyczaiłem się do operowania w takim terenie i teraz zaczęło to sprawiać naprawdę sporą frajdę. Na Lawinowym Szczycie robimy kolejny postój – tym razem to Michała żołądek domagał się o swoje. Po kilkunastu minutach ruszamy dalej, a tu Kiełbasa macha nam już z Zadniego Gerlacha. Docieramy do niego po chwili, pokonując miejscami eksponowane Jurgowskie Turnie. Na Zadnim puszka w opłakanym stanie. Szkoda, że widoczność nie powala, bo jesteśmy chyba w najbardziej widokowym miejscu trasy. Jedno z najwyższych wzniesień Głównej Grani Tatr (chyba drugie po Lodowym).
9. Zadni Gerlach - widok na zachód
10. Marcin i dalsza część grani
Łatwym terenem schodzimy do Tetmajera, podziwiając po drodze słynne szczątki samolotu. W tym momencie zaczyna się kluczowa część drogi. Przynajmniej w przewodnikach. Eksponowana, trudna technicznie grań północna głównego wierzchołka. Kiełbasa, jako jedyny z nas, który miał przyjemność po niej człapać, wysunął się ponownie na prowadzenie.
11. Prowadzący Profesor fotografuje swoje dzielne owieczki
12. Grań stroma, ale chwyty dobre
Grań jest stroma, ale obfituje w bardzo dobre stopnie i klamy, w związku z czym nie sprawia dużych trudności. Jedno lub dwa miejsca były umiarkowanie trudne, ale moim zdaniem łatwiejsze niż najtrudniejsze miejsca na grani Litworowy – Zadni. Nie wspominając o zejściu z Wielickiego.
13. W stronę krzyża
Tymczasem widzimy już krzyż i docieramy do niego po „w 150 krokach”, czy jak to szło w przewodniku.
Tak oto zrobiliśmy to. Przeszliśmy Martinovkę. Czas od Polskiego Grzebienia – 4,5h. Od Tatranskiej Polianki 7,5h. Na szczycie oprócz nas kilka osób z przewodnikami. Książka szczytowa, piwko, ogólnie zasłużony relaks. Marcin w pięknym stylu kompletuje Wielką Koronę Tatr.
14. Ekipa szczytuje w komplecie
15. Świeżo koronowany - aż mu się Marmot zaświecił z zadowolenia
16. Prawdziwe oblicze Statuy Wolności (po prawej) i marna amerykańska podróba (po lewej)
Po pół godzinie schodzimy Batyżowieckim w dolinę. Emocje odpuściły, przyszło spore zmęczenie, a tu taki kawał do schroniska. Jeszcze przed Próbą mijamy 2 ekipy vodców z klientami.
17. Zejście Batyżowieckim
Na pierwszych trawkach Gerlachowskich Spadów padam jak rażony gromem. I leżę, leżę, leżę...
W Śląskim Domu standardowa procedura – duży obiad dwudaniowy, piwo i kofola. Marcin miał stawiać za WKT, ale coś się nie kwapi:).
Po obiedzie i odpoczynku ciężko zbieramy się do powrotu. Przy aucie przepakowanie. Kiełbasa podrzuca mnie do Popradzkiego Stawu. Chłopaki wracają do Krakowa, ja zostaję w górach. Ale to już w następnej opowieści.
Tradycyjnie dziękuję wszystkim za dawkę dobrego humoru i najpiękniejszą górską przygodę życia.
Łukasz, Marcin, Michał – dzięki.