Grupa Cadini di Misurina
Punta Col de Varda (2504 m n.p.m.)
Droga: Komin północno-zachodni (IV/V)
Długość drogi: 225 m (7 wyciągów)
Punta Col de Varda to charakterystyczny szczyt górujący nad Misuriną. Krótkie podejście pod ścianę i elegancka linia drogi, którą w 1934 roku wytyczył E. Comici i S. del Torso wprost zachęcają do wspinaczki. Postanawiamy spróbować tu swoich sił.
Charakterystyczny szczyt nad Misuriną
Punta Col de Varda (2504 m n.p.m.)
Komin północno-zachodni (IV/V)
Z Misuriny, w ciągu 10 min dostajemy się kolejką krzesełkową do Rif. Col de Varda (2015 m n.p.m.). Ze schroniska idziemy początkowo szlakiem 117 („Bonacossa”). Następnie zaczynamy podejście trawiastym, stromym zboczem i po 40 min jesteśmy pod startem naszej dzisiejszej drogi.
Misurina
Ikona Dolomitów góruje nad miasteczkiem
Przed nami właśnie wbija się w drogę trójkowy zespół, a za nami ustawia się już niemała kolejka. Na kameralny wspin nie mamy co liczyć. Czekamy dość długo, bo prowadzący z zespołu przed nami utknął gdzieś na końcu wyciągu. Wreszcie możemy zaczynać…
Pierwszy wyciąg przebiega gładko jednak szybko przekonuję się, że asekuracja w tym terenie nie będzie łatwa – wszelkie friendy, hexy, kości i tricamy praktycznie nigdzie nie chcą siadać, a jak już uda się coś założyć to „siedzi na słowo honoru” – zostają taśmy i pętelki. Dochodzę do stanowiska i ściągam partnera – zobaczymy, co będzie dalej! Adaś jeszcze dobrze nie zaczął, a już poleciały z góry dwa wielkie kamienie (najprawdopodobniej strącone przez zespół powyżej), o włos mijając oczekujących na dole. Takie „atrakcje” będą już normą. Partner szybko dochodzi do stanu, ale jesteśmy zmuszeni do dłuższego postoju, ponieważ dwa zespoły wcięły się nam w drogę, trawersując łatwym terenem z lewej strony i wychodząc kilka metrów nad nami. Czekamy i czekamy… Na stanowisku robi się już tłoczno. Po dłuższej przerwie Adaś zaczyna kolejny wyciąg prowadzący przez wąski komin. Niestety nasze plecaki, które są konkretnie zapakowane skutecznie uniemożliwiają nam wspin przez tą formację – trzeba obejść. Partner robi obejście ścianką z lewej. Ja mając nadzieję, że jednak się zmieszczę próbuję wbić w ten wąski komin – niestety bezskutecznie – pozostaje obejście. Ścianka, która z dołu wyglądała banalnie teraz się nawiesza, w ogóle jakaś taka gładka – trochę się zastanawiam. Adaś krzyczy z góry, żebym próbował, bo nieco wyżej są dobre chwyty… Faktycznie. Nie było tak źle! Dochodzę do stanowiska. Kolejny wyciąg, który przypadł mi w udziale jest mało emocjonujący i prawdę mówiąc, poza tym, że znowu ciężko było założyć jakieś konkretne przeloty to niewiele z niego pamiętam. Czwarty natomiast to już bardzo ładna wspinaczka. Na całych 40 m, trudności są równomiernie rozłożone, skała fajnie spionowana i o dziwo nawet kostki ładnie „siadają” (niektóre tak ładnie, że musiałem się namęczyć, by je odzyskać). Kolejny wyciąg, choć trochę krótszy, również bardzo mi się podoba. W dodatku dostarcza mi sporo emocji. Od samego początku droga prowadzi mocno eksponowaną ścianą, toteż szybko zaczynam rozglądać się za możliwością założenia jakiegoś przelotu. Z dołu słyszę to samo – „załóż przelot!”. Z chęcią bym to zrobił gdyby się dało, ale niestety… Wspinam się więc coraz wyżej z myślą, że w końcu coś założę. Od stanu coraz dalej, a droga coraz bardziej eksponowana. Już oswoiłem się z myślą, że przejdę chyba te 25 m bez przelotu, aż nagle na drodze „wyrasta” mi hak – normalnie nie wierzę. Dalej udaje mi się założyć nawet jakąś pętelkę, toteż z jakimś tam poczuciem bezpieczeństwa dochodzę do stanu. Przed nami tzw. żółte przewieszenie – kluczowe miejsce drogi. Mimo, że wyciąg ten jest bardzo krótki (10 m), dostarczył mi mocnych wrażeń – w kluczowym miejscu ukruszył mi się chwyt i w ostatnim momencie złapałem coś innego. Mimo, że miałem przecież asekurację z góry adrenalina mi tak skoczyła, że wyluzowałem chyba dopiero na szczycie. Ostatni wyciąg po początkowym trawersie wyprowadza w zasadzie w linii prostej na szczyt. Nie jest trudny, ale to, co dzieje się na półce przy stanie to prawdziwa „wolna amerykanka”. Jedni chcą wyprzedzać, drudzy przecinają linię drogi (po obejściu wcześniejszego kluczowego odcinka) – istny bałagan. Nie mogę się powstrzymać i mówię włoskiemu zespołowi, co o tym myślę. Jakoś się wszystko porządkuje i po niewielkich przepychankach kończymy drogę stając na szczycie Punta Col de Varda (2504 m n.p.m.). Pogoda jest wymarzona, a widoczki urzekają – położona w dole Misurina, otoczona z każdej strony malowniczymi górami wygląda po prostu pięknie.
Fot. A.W /Na szczycie po skończeniu drogi/
„rzut oka” na Misurinę ze szczytu
Ze szczytu
Po chwili „oddechu” czas myśleć o zejściu… Zauważamy stanowisko zjazdowe, które jednak nijak ma się do opisu zejścia z przewodnika. Jest względnie nowe, toteż stwierdzamy, że pewnie zrobiono udogodnienie, bo schodzenie trójkowymi kominami i płytami do piarżystego żlebu było zbyt uciążliwe. Również para Hiszpanów, która dopiero, co weszła na szczyt zastanawia się nad drogą powrotną. Pytają nas o zdanie - widocznie te nowe stany nie tylko dla nas były zaskoczeniem. Wspólnie decydujemy jednak, że skoro stanowiska są to trzeba je wykorzystać.
Hiszpanie proponują nam zjazd z wykorzystaniem ich liny. Zaczynamy… Pierwsze dwa zjazdy są długie – od węzła do węzła, czyli po 60 m. Trzeci i ostatni wykonujemy już z wykorzystaniem jednej żyły, pokonując kilka stromych progów. Dalsza droga prowadzi stromym, wąskim żlebem (na szczęście wypełnionym dużymi, w miarę stabilnymi głazami, a nie sypkim „gruzem”). Po wyjściu ze żlebu obchodzimy górę, tak, że dostajemy się praktycznie w miejsce startu drogi i bardzo niewygodną, stromą ścieżką pokrytą osuwającymi się małymi kamyczkami dochodzimy do szlaku 117 i dalej do szlaku 120, którym schodzimy do Misuriny.
Nowe znajomości – na drugim stanie zjazdowym
Ostatni zjazd
Dalej już "z buta"
…z ładnymi widoczkami
Pogoda dopisała!
Więcej zdjęć jak zwykle na stronie: Punta Col de Varda