Grupa Cristallo
Guglia Edmondo de Amicis (2150 m n.p.m.)
Droga: Dülfer (IV+/VI-)
Długość drogi: 52 m (3 wyciągi)
Dülfer (IV+/VI-)
Guglia E. de Amicis to niezwykle charakterystyczna, strzelista turnia, która „wpadła nam w oko” do tego stopnia, że postanowiliśmy na nią wejść jak tylko wysiedliśmy z auta po podróży z Polski. Droga krótka, podejście szybkie (wg. przewodnika tylko godzinka), więc był to idealny cel po nieprzespanej nocy „za kółkiem”. Niestety odnalezienie ścieżki doprowadzającej pod turnię okazało się strasznie skomplikowane – po dwóch godzinach podchodzenia spionowanymi trawami, przedzieraniu się przez gęstą kosodrzewinę, cali podrapani i upaprani żywicą zarządziliśmy wycof z tego „chaszczingu”.
„Guglia” widziana z Misuriny
Turnia jednak w dalszym ciągu „siedziała nam w głowie”. Dodatkowo już samo odnalezienie drogi dojściowej „weszło” nam na ambicje, toteż kilka dni później znowu próbujemy swoich sił…
Zaczynamy szlakiem 224. Od początku jest ciekawie, ponieważ aby się tam dostać najpierw trzeba wejść na czyjeś podwórko, przejść przez nie i zamknąć za sobą bramkę (jakoś nie wyobrażam sobie żeby w Polsce się tak dało, w dodatku bez żadnych opłat dla właścicieli posesji – tam jest to normalna droga dojściowa do szlaku). Szybko dajemy sobie spokój z ogólnikowym opisem dojścia z przewodnika i idziemy na azymut. Po pokonaniu stromego zbocza porośniętego gęstą trawą i niewielkiego odcinka kosówki (na szczęście nie tak gęstego jak ostatnio) znajdujemy się tuż pod piarżyskiem. Podejście jest strome i nieprzyjemne – wolimy nie myśleć, że będziemy musieli później tędy schodzić.
Ostatnie podejście po „rzęchu totalnym”

[/size]
…ale warto pomęczyć się na podejściu
W ten sposób dostajemy się pod start drogi Dülfera – pierwszej drogi wspinaczkowej na ten szczyt (H. Dülfer, mimo, że pierwszy pokonał ścianę nie był pierwszą osobą na szczycie – dokonał tego wcześniej Tito Piaza po powietrznym trawersie [filmik]).
Pierwsze wejście na szczyt po powietrznym trawersie – filmik
Guglia E. de Amicis z tej perspektywy robi na nas jeszcze większe wrażenie. Przyszliśmy się jednak wspinać, a nie tylko podziwiać, więc szybko się szpeimy, zostawiamy zbędne rzeczy pod ścianą i zaczynamy. Pierwszy wyciąg to właściwie łatwy trawers po półce z dwoma trudniejszymi ruchami (wyjście do stanu). Drugi natomiast to piękna wspinaczka po niemal pionowej ścianie. Linia drogi nie jest oczywista, a przez cały czas za plecami czuje się wielką lufę, toteż mocne wrażenia murowane. Jeśli chodzi o asekurację to największe „branie” mają taśmy i pętelki, choć można też trafić na starego haka.
W ścianie
Wyciąg kończy się solidnym stanem na wygodniej półce pod tzw. żółtym przewieszeniem, które rozpoczyna kolejny wyciąg – najtrudniejszy fragment drogi (VI-). Start do ostatniego wyciągu nie jest wygodny. Kilkudziesięciometrowe pionowe urwisko też nieźle działa na wyobraźnię. Partner jednak sprawnie pokonuje ten odcinek i szybko dochodzi na szczyt. Ja „męczę” tą przewieszkę, pokonując ją chyba dopiero w trzecim podejściu. W końcu dołączam do partnera na szczycie. Uff, łatwo nie było. Radocha jest ogromna. To była piękna, wymagająca droga i choć niezbyt długa, to dostarczyła wielkich emocji.
Radocha na szczycie
Siedząc na szczycie patrzymy na pobliską Misurinę i okoliczne szczyty zastanawiając się, czy na
Punta Col de Varda dziś również są takie tłumy jak wczoraj. Na szczęście tu jesteśmy zupełnie sami – może to po części zasługa uciążliwego podejścia pod start drogi.
„rzut oka” na Misurinę i
Punta Col de Varda
Po lenistwie na szczycie przychodzi czas na wrażeń ciąg dalszy, czyli na piękny, 40 metrowy zjazd (niewątpliwie jest to najładniejszy zjazd, jaki do tej pory miałem okazję wykonać). Oczywiście nie obywa się bez przygód – lina klinuje nam się przy ściąganiu i odzyskujemy ją dopiero po dłuższej walce.
Przed zjazdem
Zapowiada się emocjonująco…
…i tak też było
Ostatnie spojrzenie w górę
Teraz zostaje już tylko najgorsza część – zejście tym koszmarnym rzęchem. O kontuzję tu nietrudno, więc cały czas trzeba być maksymalnie skupionym, a i tak zawsze coś „poleci”. Na szczęście pokonujemy tę część drogi bez niemiłych niespodzianek. Następnie przechodzimy przez kosówkę, lasek, strome trawy i mijając restaurację znów wychodzimy u kogoś na podwórku.
Z Misuriny jedziemy do naszego ulubionego miejsca, czyli na ławkę pod Tofaną di Rozes, gdzie do późna raczymy się chmielowymi izotonikami. Noc jest ciepła, kufle pełne, na bezchmurnym niebie widać miliony gwiazd, a przed naszą lożą dumnie prezentuje się majestatyczna ściana – żyć nie umierać!
Nasza loża…
…z widokiem
Więcej zdjęć na stronie: Guglia Edmondo de Amicis