Niedziela 11 września 2011 roku – dziesiąta rocznica ataku na World Trade Center. Próbuję spokojnie dospać do 4, aż tu nagle mój dzwonek z Psychozy wyrywa mnie z letargu. Co u licha ? Ktoś wraca nawalony z imprezy i naszło go na głupie żarty ? Z bólem odklejam zapuchnięte powieki. Owszem, jedziemy dzisiaj w Tatry, ale z Waldkiem umówiliśmy się dopiero o 4:30 pod moim domem. Tak było w istocie, ale nie dla mojego drogiego kolegi, któremu się godziny poprzestawiały i zawitał u mnie o 3:30. Cóż było czynić, zwlokłem się obolały z łóżka. Tradycyjnie już niewyspany, bo jakoś tak mam, że nie mogę zwykle zasnąć przed poważniejszymi górskimi eskapadami. Planowany wyjazd - poza atrakcjami przyrodniczymi miał jeszcze jedną dużą zaletę – nie byłem tym razem kierowcą. Z radością sięgnąłem więc do lodówki po półtoralitrowego kelta, zakupionego kilka tygodni wcześniej na Słowacji podczas kilkudniowego wyjazdu z Atamanem i jego bratem. Niezdarnie dopakowuję artykuły pierwszej potrzeby (dodatkowe puszeczki) i w drogę. Zaraz po wyjechaniu dzwonię do Anki z którą umówiliśmy się w Skomielnej B., by adekwatnie do sytuacji przyspieszyła swój wyjazd z Żywca. Trochę się obawiałem tej wyprawy bo kilka dni wcześniej nieznacznie uszkodziłem sobie kolano grając w piłkę. W Skomielnej chwilę czekamy na Annę, co zresztą jest zupełnie zrozumiałe zważywszy na okoliczności. Przesiadamy się do jednego samochodu i uderzamy na Słowację – tradycyjnie przez Jurgów. Świetna pogoda dodaje animuszu. Jeśli chodzi o cel wyprawy to cytując klasyka jest to dla mnie oczywista oczywistość. Może ktoś pamięta jedną z moich ostatnich relacji, gdzie opisywałem jak feralne spóźnienie na elektrićkę pozbawiło mnie szansy zdobycia Kończystej. Nadszedł czas by wyrównać rachunki...
Na Parkingu w Popradskim Plesie jesteśmy po 7. Uiszczamy coś koło 5 euro i startujemy dobrze znaną asfaltówką.

Nie sądziłem, że tak szybko potwierdzą się moje obawy. Już podczas tego odcinka wiodącego do schroniska dosyć mocno daje mi się we znaki wiązadło w kolanie. Jedynym lekarstwem może być kelt, więc zażywam go w trakcie śniadania przy schronisku. Boję się trochę co będzie dalej – wszak idziemy na lewiznę, co mocno potęguje powagę sytuacji. W górach jestem jednak bardzo uparty i nie lubię zmieniać planów. Zakosy na Przełęcz pod Osterwą jakoś nie dają mi się mocno we znaki. Szlak ten z Chaty przy Popradskim Plesie wygląda na wyjątkowo toporny, jednak jak już się na nim jest to nie ma dramatu. Dość szybko nabiera się wysokości co nie jest bez znaczenia. Tym razem Osterwa jest na dobrą sprawę początkiem trasy właściwej.



I tak oto tuż po 10 prawie osiągamy magiczną granicę 2000 m. n.p.m., stając na przełęczy pod Osterwą.

Spędzamy tu chwilę, a następnie bez większych ceregieli opuszczamy znakowany szlak turystyczny.

Jestem w miarę dobrze przygotowany teoretycznie do tego przedsięwzięcia, ale nigdy się wszystkiego dokładnie nie przewidzi. Kierujemy się w stronę Tępej (2285 m. n.p.m). Szlaku nie ma a jakoby był. Perć jest dość wyraźna, miejscami są kopczyki. Widoki na szczyty górujące nad Doliną Złomisk niezgorsze (po naszej lewej).

W rejonie wierzchołka Tępej robi się piarżyście, tu i ówdzie spod nóg uciekają ruchome kamienie. Ale wreszcie przed sobą widzimy Przełęcz Stwolską a za nią nasz cel w całej okazałości.

Za przełęczą zaczynają się dopiero dylematy. Którędy tam k... wleźć ? Kończysta wygląda stąd jak wielka kupa kamieni. Rozpoczynamy wejście na żywca po tym ruchomo-kamienistym zboczu. Plan wydaje się prosty – jak będziemy szli ciągle w górę to w końcu osiągniemy wierzchołek. Jednak to co wydawało się proste i oczywiste z Tępej teraz już takie proste nie jest. Dodatkowo moje kolano – czuję potworny ból gdy kolejne kamienie uciekają mi spod nóg.


Idziemy intuicyjnie na ukos. Strasznie dużo czasu i energii kosztowało nas pokonanie tego kamienistego bezkresu. Różne czarne scenariusze przemykają po głowie, ale nie odpuszczamy. W końcu docieramy do żlebu. Teraz już wiemy, że jesteśmy na dobrej drodze. Głazy stają się coraz większe i czujemy, że wierzchołek jest na wyciągniecie ręki.

Końcówka podejścia to niezbyt trudna wspinaczka. I wreszcie po 13 stajemy na Kończystej. Jesteśmy na wysokości 2540 m. n.p.m. (to mój tatrzański rekord). Jak powszechnie wiadomo kulminację tego szczytu stanowi słynne kowadełko. Został tu nawet zamontowany łańcuch by można było się na niego wdrapać, ale nie odważyłem się tego zrobić z moją bolącą nogą. Może zadziałał instynkt samozachowawczy, a może to resztki zdrowego rozsądku.


Sama Kończysta może nie jest szczególnie atrakcyjnym wizualnie szczytem jednak oferuje fantastyczne widoki – od pobliskiego Gerlacha aż po Tatry Bielskie.






Bałem się schodzenia, bo wiedziałem, ze będzie się to wiązać z bólem, ale cóż – wyjścia nie było. Schodząc można zaobserwować, że kowadełko ucierpiało podczas którejś z burz (odłupany kawałek głazu).

Zejście żlebem było na pewno łatwiejsze niż walka z górą ruchomych kamulców. W niektórych miejscach było dość stromo, ale od czego mamy pośladki

. Starałem się maksymalnie usztywniać nogę by minimalizować ból. Ze sporą ulgą stanąłem na kamienistej łące porośniętej rdzawą trawą. Najgorsze już było za nami.

Stwolska przełęcz prezentuje się stąd nader łagodnie.

Tu na trawie wreszcie można coś zjeść, trochę odpocząć i dopić co nieco.
Teraz w dół do tatrzańskiej magistrali i jakieś pół godziny później znów jesteśmy grzecznymi turystami, wędrującymi znakowanym szlakiem.

Schodzenie było dla mnie ciężkie, bo ból był coraz silniejszy. Ale jakoś dowlokłem się do samochodu. Lekko nie było, ale kto powiedział, że w górach ma być łatwo. Za to satysfakcja ogromna. To była forsowna jednodniówka, ale jak zawsze było warto. Wszak nikt i nic nam tego nie odbierze...