Góry są dla wszystkich... Opowiadanie z tomu "Lama oraz inne opowieści"
Gorąca, wczesna kolacja po całym dniu łażenia po górach błyskawicznie znikała ze stołu. Z Murzasichla na Wołowiec i z powrotem to razem ponad piętnaście godzin od pobudki. Już od tygodnia biegaliśmy po Tatrach Zachodnich i nogi były nieźle zaprawione. Dzień za dniem robiliśmy coraz dłuższe trasy. Mieszkając kawał drogi od centrum Zakopanego odbywaliśmy szalone marsze zanim docieraliśmy do wrót dolin, a tam dopiero zaczynały się szlaki. Nasze tęskne spojrzenia na, zdawałoby się, bliskie skaliste zerwy Tatr Wysokich zupełnie nie wzruszały Wodza. Uparcie tłumaczył, że jeszcze za wcześnie dla nas, mieszczuchów na takie wycieczki. Obiecana wycieczka na Świnicę zdawała się umykać przed nami. Święcie wierzyliśmy w nieskończoną moc naszych młodych nóg, które pokonają każdą górę. Wprawdzie, gdyby tak pierwszego dnia trzeba było pójść na tego Wołowca, to pewnie byśmy nawet na niego nie doszli, o powrocie nie wspominając. Zresztą sam Wódz też chodził codziennie z nami by „nogi wyprowadzić zza biurka”. Urodził się w Zakopanem, ale od początku studiów mieszkał na nizinach. Z jego synem, Tomkiem, chodziłem do jednej szkoły i tak właśnie zaczynała się moja tatrzańska szajba. Tomek znał już całkiem dobrze Tatry Zachodnie i nie zabłądzilibyśmy bez Wodza, ale on był tak wspaniałym kompanem, że nawet nie przyszło nam do głowy unikać jego towarzystwa. Był istną kopalnią wiedzy o Tatrach, ich roślinności i zwierzętach. Potrafił nazwać nie tylko każdą górę, ale niemal każdy napotkany większy głaz. Zaś jego wiedza o bezpiecznym i nieszkodliwym poruszaniu się po górach, budziła niekłamany szacunek nawet w naszych młodych głowach. Doskonale też znał górali, a szczególnie ich gwarę i zwyczaje. Był przecież stąd, więc całą masę ludzi znał osobiście. Trudno opisać naszą radość, gdy po kolacji Wódz zadzwonił do meteo na Kasprowy i spytał o pogodę na następny dzień dla Tatr Wysokich. Chyba nie była rewelacyjna ta prognoza, bo lekko się skrzywił lecz wreszcie rzekł: – Przepakować plecaki, buty na glanc, umyć termosy, kanapki sam zrobię. Pobudka o drugiej. Wychodzimy przed trzecią. Idziemy przez Toporową, Murowaniec, Zawrat, Świnicę i Kasprowy. Powrót przez Kuźnice. Mówią, że wieczorem może przelotnie lać, ale kurtki mamy suche. Mimo zmęczenia całodzienną wycieczką jakoś nie mogliśmy zasnąć. W mroku poddasza wertowaliśmy na pryczach przy latarkach mapę i przewodnik zliczając czasy przejścia oraz boczne drogi dojściowe - na wszelki wypadek. Nigdy się nam na szczęście nie przydały te warianty rezerwowe, ale Wódz powtarzał codziennie, że on zna wprawdzie wszystkie szlaki a nawet ścieżki toprowskie i koleby, ale jeśli jemu coś się przydarzy, to któryś z nas będzie musiał sprowadzić pomoc. Chodziliśmy w trójkę, więc rachunek był prosty. W razie wypadku jeden zostaje z rannym a drugi sprowadza pomoc. Po kilku wycieczkach zaczynało do mnie trafiać, że słowa Wodza mogą przybrać całkiem realny kształt. W schronisku pod Ornakiem widzieliśmy młodego faceta, którego toprowcy zwozili z góry z prozaicznego powodu – mdlał od bólu brzucha, a jego partnerka nie miała siły go nieść. Szczęście, że potrafiła sama zejść po pomoc i doprowadzić ratowników do niego. Marzenia o litej skale, klamrach i łańcuchach przeszły wreszcie w zgodne chrapanie. W zupełnych ciemnościach obudził nas Wódz. Śniadanie już było gotowe. Trzy termosy i spore paczki kanapek stały przy plecakach. Sennie odpowiadaliśmy na pytania czy aby na pewno zabraliśmy czapki, rękawiczki, okulary słoneczne i całą masę różnych drobiazgów. Wreszcie całkiem dobudzeni wyszliśmy w zamglony sierpniowy przedświt. Nie było nic atrakcyjnego w nocnej wędrówce po kiepskiej drodze. Widoków żadnych, a lepka mgła napawała strachem, że być może cały dzień będzie kiepski. Jednak powyżej Porońca już na drodze jezdnej do Murowańca zrobiło się widno i zupełnie klarownie. Nogi same przyspieszały żeby szybciej przejść przez wielki świerkowy las. Wódz regularnie upominał, żeby zwolnić. Już wiedziałem, że mógł iść znacznie szybciej niż właśnie szliśmy. To wieloletnie doświadczenie w takich wyprawach kazało mu oszczędzać siły na dalsze etapy. Często w drodze powrotnej mijaliśmy tych, którzy przed południem wyprzedzali nas w radosnej gonitwie na szczyt. Zwykle byli wtedy już mniej radośni. Nasz Wódz zawsze doprowadzał nas do końca w dobrych humorach, a przy kolacji zwykle z ochotą planowaliśmy następną wycieczkę. Prześwity i polany pozwalały już zobaczyć szczyty. Sporo tego „pionu” było jeszcze nad nami. Tatry Zachodnie nie są wcale dużo niższe, ale nie widzi się takich stromizn nad głową, a i skały są tam dużo jaśniejsze. Szaro beżowy granit od pierwszego spojrzenia wzbudził mój szacunek. Dokładnie wpół do szóstej stanęliśmy pod uśpionym Murowańcem. Słońce dobrze już grzało, więc nawet nie weszliśmy do środka. Wódz jak zwykle przy popasie – zanim wziął do ręki kanapkę, najpierw od Wschodu do Zachodu pokazał i nazwał wszystkie szczyty i granie. Siedzieliśmy bez słowa w głębokim wykuszu okiennym i gryząc kanapki wpatrywaliśmy się w cichą i dostojną panoramę. Tuż obok z ciężkiej, pośniedziałej tablicy Adam Asnyk też spoglądał na swoje ukochane Tatry. Najbardziej podobał mi się Kościelec pewnie dlatego, że z tego miejsca wydawał się najbardziej strzelisty. Z dalszej drogi dostrzegłem, że miał w sobie coś z kościoła. Opróżniliśmy jeden termos i razem z Tomkiem weszliśmy do schroniska po wrzątek. Mimo wczesnej pory kuchnia już działała. W chwilę później maszerowaliśmy dalej między kosówkami. Na szlaku było całkiem pusto i cicho. Kilka baranków na niebie dodawało uroku naszej wędrówce. Prawie płaska ścieżka okalała podstawę Kościelca. Coraz szerszy widok na Żółtą Turnię i rozwaliste dno Doliny Gąsienicowej wchłaniały nas z każdym krokiem. Nagle Wódz zatrzymał się i wskazał poniżej ścieżki szary głaz z dobrze widoczną swastyką. Wrażenie było paskudne. Dopiero, gdy wyjaśnił nam, że takim znakiem znaczył swoje drogi tatrzańskie Mieczysław Karłowicz, a to jest właśnie miejsce tragicznej śmierci kompozytora, jakoś nam ulżyło. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że swastyka nie była wcale wymyślona przez Niemców, a pochodzi z dawnej Azji - jest zresztą jednym z bardziej popularnych elementów zdobnictwa naszych Górali... Hitlerowcy ją tylko zaadaptowali do celów propagandowych, co wyraźnie jej zaszkodziło. Trawiąc to wszystko doszliśmy nad Czarny Staw Gąsienicowy. Było bardzo cicho i bezwietrznie. Nad absolutnie gładkim lustrem wody po drugiej stronie jeziora wisiał w bezruchu pojedynczy kłak mgiełki. Woda była tak gładka, że otaczające góry, niebo, kilka chmurek i nawet ten skrawek mgły odbijały się idealnie. Gdyby zrobić zdjęcie, na którym przeciwny brzeg stawu byłby w połowie klatki i nie byłoby widać naszego brzegu, można by mieć spore trudności w odróżnieniu co jest widokiem a co jego odbiciem w wodzie. Słońce dobrze już oświetlało całego Kościelca a nad progiem Doliny Koziej ukazywał szczegóły swej potęgi Kozi Wierch. Te góry tak konturowo wyglądające z Zakopanego teraz odkrywały swoją rzeźbę, koloryt i dostojne, surowe piękno. Mimo sierpniowych upałów w załomach ścian bielał najprawdziwszy śnieg. Wolno okrążaliśmy wielkie jezioro. Trudno i wręcz niebezpiecznie jest rozglądać się w czasie drogi nawet na dnie doliny, więc często przystawaliśmy, a nasz dobry Wódz nie poganiał nas widząc jak oszałamiające wrażenie robi na nas otaczający świat. Już z drugiej strony jeziora, w stronę północną ukazał się widok wręcz niesamowity. Hen na wprost wielka przestrzeń zamglonych dolin i blednące nad nimi niebo. Tu wokół majestatyczna potęga gór na odległość wyciągniętych rąk. Te odległe doliny wydały mi się wtedy po prostu puste. Tak, jakby nie było tam zupełnie nic. Ten widok pamiętam do dziś. Nad przeciwległym brzegiem Czarnego Stawu, tam gdzie pół godziny wcześniej wyszliśmy my, widoczni już byli kolejni turyści. Nawet z tej odległości słychać było ich krzyki. Zaraz za progiem Doliny Koziej weszliśmy na płat śniegu. W środku lata leżał sobie, taki szarawy i szklisty. Pozlepiany był w grube kawałki niemal jak ryż ugotowany na wodzie. Przysiedliśmy na ścieżce nad Zmarzłym Stawem wpatrując się w górne partie Doliny Koziej. Tak chcieliśmy zobaczyć kozice, że z niecierpliwością odbieraliśmy sobie lornetkę. Nie wypatrzyliśmy ich jednak. A tyle naobiecywał nam Wódz – to w tej dolinie można najczęściej spotkać kozice. Zawratowy Żleb już miejscami grzał się w słońcu, kiedy ruszyliśmy dalej. Nagle, po kilku krokach, Wódz zatrzymał się i bez słowa podniósł dłoń do wysokości ramienia. Na ten od dawna umówiony znak stanęliśmy natychmiast i bez słowa, a on pokazał je. Pasły się bardzo blisko nas i to wcale nie w Koziej Dolinie a tuż przy szlaku nieco nad nami na stokach Zadniego Kościelca. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że stoję wpół kroku. Nie dzieliło nas od nich więcej niż czterdzieści metrów. Lekki wiatr wiał z góry od nich, ale każdy dźwięk mógł je spłoszyć. Po krótkiej chwili i tak nas zauważyły. Podniosły głowy i wolno, ale zdecydowanie odeszły. Niesamowite było to, że wcale nie uciekały w popłochu. Odeszły z godnością gospodarza, którego naszedł intruz. Pod Zawratem zobaczyłem pierwszy raz w życiu łańcuchy na szlaku. To była nowość także dla Tomka, więc Wódz wyjaśnił nam co się z tym robi i dlaczego. Ku naszemu zdziwieniu powiedział, że najlepiej ich nie dotykać jeśli nie jest to niezbędne. -Chwytając się skały trzymamy się czegoś stałego i mocnego, a nie dyndającego łańcucha, który w końcu sam trzyma się skały. Jeśli tylko chwyt na skale jest pewny, to jest on bardziej bezpieczny od najlepszego łańcucha. Oczywiście trzeba taki chwyt sprawdzić, ale na szlakach jest bardzo mało ruchomych dużych głazów. Usuwa się je w czasie napraw ścieżek. Małych kamieni nikt rozsądny nie będzie się chwytał. Cała tajemnica polega na tym żeby wspinać się dokładnie po linii łańcucha, ale nie dotykać go. W trudnych momentach zawsze będzie on na odległość ręki. Wszystko to dotyczy wchodzenia pod górę. Przy schodzeniu lepiej trzymać się żelaza. Wódz zwykle tak właśnie wyjaśniał zasady zachowania się w górach. Unikał jak ognia nie popartych argumentami nakazów. Natomiast wyczerpująco uzasadniał dlaczego trzeba robić tak a nie inaczej. To dopiero była nieziemska frajda. Wódz wyjątkowo szedł na końcu. Radził powolną, a nade wszystko spokojną wspinaczkę i uważnie obserwował nasze poczynania. Kilka razy poradził pójść bardziej w lewo lub w prawo, a w naszych gorących głowach szalały myśli, że oto prowadzimy na zmianę prawdziwą wspinaczkę po prawdziwej skale. Naprawdę nieistotne było to, że codziennie tą samą drogę pokonują tysiące innych ludzi. My to robiliśmy w wyjątkowy, a w każdym razie rzadko stosowany sposób. I tylko to było naprawdę ważne. Na Zawrat dotarliśmy dumni i radośni. Żaden z nas nie musiał ani raz chwycić się żelastwa. Trochę wiało, więc na wilgotne od potu koszule wciągnęliśmy swetry. Na samej przełęczy był straszny śmietnik. Nasz tryumfalny piknik urządziliśmy więc nieco dalej na południowej stronie. Humoru nie zakłócał nawet brak słońca. Nawet tego nie spostrzegliśmy. Dopiero Wódz zauważył, że niebo zakryły chmury i to napływające z zachodu zza Świnicy. Na razie jednak było cudownie. Może trochę chłodno, ale na tej wysokości pewnie tak już jest. Spoglądaliśmy odważnie wzdłuż szlaku na Świnicę już ostrząc sobie zęby na kolejne łańcuchy, których oczywiście nie dotkniemy. Za godzinę zdobędziemy Świnicę w alpejskim stylu. Tylko Wódz siedział jak posąg. To stało się w ciągu kilkunastu sekund. Właśnie zbieraliśmy się do pakowania plecaków, kiedy niebo nad Świnicą gwałtownie pociemniało. Nad głowami przewalił się ogłuszający grzmot, błękitne światło rozświetliło na moment całe otoczenie i lunął bardzo gruby i zimny deszcz.. To była ulewa jakiej dotąd nie widziałem. W jednej chwili widoczność zmalała do kilkunastu metrów. Zanim wciągnęliśmy skafandry, nasze koszule i swetry były przemoczone na ramionach. Nie sposób było odwrócić twarzy pod wiatr. Woda zalewała oczy, a zimny wiatr zatykał oddech. Potworne grzmoty całkiem nas zdeprymowały. W głowie kotłowała się jedna myśl – koniecznie gdzieś się schować! Ale gdzie? Wokół tylko zimne, mokre głazy. Nie widzieliśmy błyskawic. Tylko całe otoczenie rozjaśniało się w kolorach niebieskim i fioletowym. W podmuchach wiatru napływały całe fale ostrego zapachu ozonu zaprawionego siarką. Wreszcie jedna z błyskawic trzasnęła sucho gdzieś blisko w grań. Po całej ścianie poleciały w dół błękitne ogniki. Na szczęście nie staliśmy na ich drodze. Nawet nie spytaliśmy, gdy Wódz nakazał marsz w zupełnie inną stronę niż wcześniej zamierzaliśmy. Nie wiem ile drogi uszliśmy pchani potężnymi podmuchami wiatru zanim Wódz zszedł dwa kroki ze szlaku i schowaliśmy się za wielką skałą. Tutaj padał tylko gęsty deszcz, ale przynajmniej mniej wiało. Huk grzmotów i światło błyskawic w dalszym ciągu przerażały, ale czuliśmy się choć trochę bezpieczniej. Sądziliśmy, że przeczekamy tu ulewę i wrócimy na planowaną trasę. Wódz był jednak zupełnie innego zdania: -Jeśli chcecie jeszcze kiedykolwiek wejść na Świnicę, to musimy natychmiast schodzić w dół. Ten deszcz może lać do wieczora, a z pewnością nie skończy się w ciągu godziny. Po takim deszczu z reguły przychodzą mgły. Jeśli wiatr się utrzyma może spaść śnieg i oblodzić skały. Wtedy będzie za późno nawet na ucieczkę stąd, nie mówiąc o dalszej wspinaczce. Schodzimy do Pięciu Stawów. To szybsza droga i bardziej bezpieczna, bo bez łańcuchów. W czasie burzy łańcuchy działają jak piorunochrony i wielu zginęło trzymając się ich w czasie wyładowań. Szlak jest dobry, ale będzie miejscami ślisko. Nie podawajcie sobie rąk i unikajcie podpierania się rękoma – to też może być niebezpieczne. Stąd do schroniska mamy półtorej godziny drogi. Idę pierwszy, Tomek drugi. Kiedy przestaniecie widzieć poprzednika, krzyczcie. Jasne? - Tak Wodzu – wyrwało się Tomkowi. Wszystko to ojciec Tomka powiedział jednym ciągiem. O nic nie pytał. Jak dowódca na froncie. To właśnie dlatego wtedy Tomek tak spontanicznie nazwał swojego ojca Wodzem. Od tego dnia zawsze tak do Niego i o Nim mówił. Byłem starszy od Tomka i dumnie przyjąłem odpowiedzialny obowiązek zamykania pochodu. Wraz z Wodzem braliśmy niejako Tomka w opiekę. Cała nasza duma z „alpejskiego” pokonania Zawratu uleciała z nas w ciągu kilku chwil nawałnicy. Misterny plan wycieczki układany w nieskończonej ilości wariantów jeszcze w zimowe wieczory, rozleciał się w drobny mak. Nawet nie dało się spojrzeć na zupełnie nieosiągalną, choć tak bliską Świnicę. Otaczała nas lepka mgła, a może to nawet były chmury tej przerażającej burzy. Kilka razy błysnęło tak jakby poniżej nas, więc chyba to jednak były chmury. Szliśmy jak widma w szarym półmroku. Ścieżka, choć dobrze wyrównana, kręciła mocno i marsz wymagał pełnego skupienia. Na dodatek zaczęło być ślisko. Koszula na plecach była mokra. Trudno zgadnąć: – od deszczu czy od potu. Szliśmy możliwie szybko z pełną koncentracją nad tym gdzie postawić następny krok. Wódz nadawał spore tempo, ale kilka razy zatrzymywał się i pytał czy nie idzie za szybko. Wystarczyło stanąć na moment i natychmiast robiło się dotkliwie zimno. Szliśmy więc prawie bez przerwy. Na szczęście dobrze zaprawione długimi marszami nogi nie zawiodły w tym dniu próby. W czasie krótkich zatrzymań próbowaliśmy przebić wzrokiem mgłę – czy aby nie widać już schroniska? O jakichkolwiek widokach w górę nie można było nawet marzyć. Zresztą ochoty na rozglądanie się już nie mieliśmy. Kompletnie przemoczeni wyszliśmy z ulewy wprost na Wielki Staw. Deszcz skończył się dosłownie w ciągu kilku minut marszu i już po chwili wyjrzało słońce. Zatrzymaliśmy się z nadzieją, że może jednak... Nic z tego – za nami dalej było szaro i buro. Ściana mgły zalepiała wszystko kilkadziesiąt metrów powyżej nas. Tylko od strony wylotu doliny na szarym niebie pokazywały się blade kawałki błękitu. Bezczelne słońce próbowało chwilami poprawić nasze humory. Przed nami po całej dolinie wędrowały jasne słoneczne plamy. Mokry gont na schronisku błyszczał z dala. Zbocza zaczynały silnie parować. Nad Stawem także unosiła się rzadka mgiełka. Zanim doszliśmy do schroniska nasze skafandry już podeschły. Głazy wokół schroniska poobkładane były wszelką garderobą nie tylko wierzchnią. Parowało z niej jak z czajników. Granitowe bloki były już suche. Towarzystwo płci obojga krzątało się przy tym poowijane w szare schroniskowe koce. Przebraliśmy się w suche ciuchy pod wielkim okapem schroniska i smętnie patrzyliśmy w głąb doliny. Wydawało się, że nic nie jest w stanie poprawić naszych kiepskich nastrojów. Byliśmy już przecież tak blisko celu. Wystarczyłaby nam niecała godzina i osiągnęlibyśmy nasz wymarzony szczyt. Tak długo przygotowywaliśmy się do tej wycieczki i wszystko diabli wzięli. Spod bezsilnej złości powoli dochodziła do mnie świadomość małości wszelkich ludzkich pragnień w obliczu nieobliczalnej potęgi Natury. Kończyliśmy ostatnie kanapki, kiedy doschły nasze skafandry. I właśnie wtedy Wódz przyniósł podwójne porcje legendarnej pięciostawiańskiej szarlotki. Była jeszcze ciepła i z termosową herbatą smakowała wyśmienicie. Prawie dwie godziny przesiedzieliśmy w Pięciu Stawach. Co kilka minut dochodzili kolejni turyści z gór. Jedni ze Szpiglasowej inni spod Krzyżnego a także kilka osób od strony Świstówki. Prawie wszyscy dobrze turystycznie ubrani, a jednak skrajnie wyczerpani. Trochę ich podsłuchiwaliśmy... Byli wysoko, kiedy burza zupełnie unieruchomiła ich w miejscach, z których nie mogli się ruszyć. Siedzieli tam skuleni za co większymi głazami i nie mieli odwagi nawet się wyprostować. Nie mieli szans ruszyć się choćby na krok w przód czy w tył. Otwarta, stroma i kręta ścieżka pod Krzyżnem nie pozwalała utrzymać się w pozycji pionowej. Huraganowy wiatr siekący deszczem, a nade wszystko zerowa widoczność rozjaśniana upiornymi błyskawicami wgniatały ich w nikłe załomy ścian. Parę razy po skałach i łańcuchach spływały niebieskie śmiercionośne ogniki. Opowiadali to sobie teraz siorbiąc herbatę z parujących kubków. Nawet trochę żartowali, ale widać było że wrócili jakby z zaświatów. W sinych twarzach i zapadniętych oczach jeszcze tkwił niemal zwierzęcy strach, a drżenie rąk zdradzało w dalszym ciągu nadmierny poziom adrenaliny. Mówili głośno o faktach, które przeżyli wszak razem, ale zza słów wyzierały potężne osobiste emocje. Teraz okazywało się, że odczucia też mieli prawie jednakowe. Ta świadomość podobnych przeżyć wyraźnie poprawiała im humory. Siedzieli blisko nas, więc byliśmy niechcący słuchaczami rozmów. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie nasze wielkie szczęście, że burza nie dopadła nas w partiach szczytowych. Wódz ani jednym słowem tego nie skomentował. W długiej drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze u bacy na Rusinowej. Przy bundzu i żętycy opowiadaliśmy o naszych niepowodzeniach. Stary góral przysłuchiwał się poważnie naszym młodym utyskiwaniom, pokiwał głową a na pożegnanie częstując jeszcze małymi oscypkami powiedział: – Góry, icie chopcy – tu przejechał ręką po wspaniałej choć deszczowej panoramie sinych, odległych szczytów – som la syćkich, ino nie kozda zawdy la kozdego. Kilka dni później z drogi na Przełęcz pod Chłopkiem wypatrzyliśmy jego bacówkę hen daleko i nisko. Mówiąc szczerze to widzieliśmy tylko białą plamę pasącego się stada owiec. Sama bacówka zlewała się z tłem w niebieskawym powietrzu. Jedynie jasna wstążka dymu na tle lasu wskazywała miejsce szałasu.
_________________ Na świecie nie ma miejsc nieciekawych, Natomiast ludzie... owszem, są. http://www.turystyka.skibicki.pl
|