WILCZYCA napisał(a):
I wiesz nigdy wiecej tam nie wróciłam. Moze to nienormalne, ale kiedy miałam do wyboru Tatry czy Bieszczady nie potrafiłam wybrać inaczej.
Bieszczady są piękne, ale nie są... Tatrami.
No, to jeszcze jedno opowiadanie z tamtego dnia na Gąsienicowej:
Trzy siostryz tomu "Lama oraz inne opowieści"W późne słoneczne południe na Hali Gąsienicowej lubię usiąść na zewnątrz, od zachodu w wykuszu schroniskowego okna. Zaraz pierwsze od frontowego rogu jest moim ulubionym. Kubek herbaty wystarcza mi wtedy na długo.
Powoli rzednący tłum jednodniowych turystów odsłania małe grupki tych co przyszli tu na kilka dni i zostają na nocleg. To właśnie oni nadają charakter wieczorów w schronisku. Dopiero po odejściu gwaru codziennej stonki na wierzch wypływają ciepłe dźwięki gitary a zamiast wrzaskliwych, zasapanych nawoływań słyszy się spokojne głosy rozmawiających z sobą ludzi. Nadchodzi powolutku Atmosfera.
W coraz cieplejszych barwach wieczornego słońca zielone stoki Magury ciemnieją nabierając z każda chwilą coraz bardziej konturowej postaci.
Z lewej, w kładącym się słońcu pobłyskują wielkie głazy na Kościelcu. Gdyby nie ten wielki rumosz, nie byłoby takich efektów. Luźno leżące na stoku wielkie głazy granitu powodują, że co chwila w słońcu błyszczą inne płyty. Zwykle opustoszały o tej godzinie Kościelec jakby ożywał tymi lśnieniami.
Jest taki punkt przy schronisku, skąd linie stoków Kościelców wzajemnie się przedłużają się. To ciekawe, jak zmieniające się odcienie obydwu stoków dają co chwila zupełnie inny nastrój obrazu. Wpatrując się w to zjawisko zwykle ogarnia mnie coraz większa cisza płynąca z chłonięcia naturalnych dźwięków otoczenia. Z górnych okien docierają już na dół odgłosy krzątających się tam osób.
W okołopołudniowym gwarze przewalających się tłumów można odnieść wrażenie, że istnieje tylko parterowa część schroniska z bufetem, huczącą, duszną stołówką i kilkoma zaśmieconymi stołami przy kosówce. Poza tym nie ma tu już nic, te góry i to schronisko jest tylko po to by docierający tu mogli wypić swoje piwo i biegając w kółko poszukać zakresu dla swoich komórek. Dosłownie i w przenośni.
Ale ta zagłuszana w południe część schroniska jest, żyje i ma swoje naturalne głosy, tylko dopiero w przedwieczornej ciszy jej dźwięki stają się słyszalne. Zwykle dopiero o takiej porze schodzę z gór. Czas stonki przeczekuję gdzieś wysoko. Zaszywam się pomiędzy głazami i oddzielony kosówką od hałasu na szlaku wchłaniam odgłosy ciszy. Ta cisza ma tak wiele różnych brzmień a statyczne obrazy w zmieniającym się świetle mają w sobie tyle dynamiki i ponadczasowej powagi.
Tego dnia jednak musiałem zejść do schroniska wcześniej. Konieczność przeprowadzenia trudnej rozmowy o bardzo osobistym charakterze zmusiła mnie do tego. Niezupełnie przypadkiem spotkaliśmy się poprzedniego dnia w tym miejscu i sam zaproponowałem czas i miejsce rozmowy. Neutralny, oderwany od codziennych spraw grunt dawał szansę złagodzenia brutalności słów, których nie można było w tej rozmowie ominąć.
Spotkanie właśnie się skończyło i zostałem w moim oknie sam. Moja herbata zupełnie wystygła i zamierzałem pójść po następną.
Od dłuższego czasu z sąsiedniego wykusza spoglądała w moja stronę mocno posiwiała kobieta. Było coś znajomego w tej twarzy, ale skupiony na trudnej rozmowie nie pozwoliłem sobie na wysiłek przypominania sobie. Bardzo się starałem, by wypowiadane wtedy słowa możliwie najmniej raniły.
Częściowo udało się w pogodnych i spokojnych słowach określić gdzie naprawdę leży problem i że żadne z nas nie jest temu winne. Trzeba tylko ocenić sytuację z możliwie małym zaangażowaniem emocji. Łatwo powiedzieć. To nie o moje emocje chodziło. Rozstaliśmy się jednak zachowując wzajemną sympatię. O to właśnie chodziło mi najbardziej.
Teraz starsza kobieta wychyliła się mocniej w moja stronę i przywoławszy mój wzrok spojrzeniem zapytała:
-Czy pański syn ma na imię Kuba?
-Tak.
-A nie byliście razem pięć lat temu...
-W Morskim Oku – dokończyłem, bo w ułamku sekundy przypomniałem sobie skąd ją znam. Obrazy przesuwały się w myślach z zawrotną szybkością. Bzdury gadam. Najpierw przecież spotkaliśmy się właśnie tu, na Hali.
-Nie nie, pierwszy raz spotkaliśmy się wtedy tu.
-Tak – potwierdziła i pogodny uśmiech rozjaśnił jej twarz – A co teraz robi Kuba?
-Właśnie wspina się w Kieżmarskiej. Trochę się wkurzam, bo właśnie z tą dziewczyną czekamy na jakiś telefon od niego. Ona tu już tydzień czeka. Ja przyszedłem wczoraj.
Wyraźnie pojęła, że wspomniana dziewczyna to moja rozmówczyni sprzed paru minut.
-Trochę słyszałam – uśmiechnęła się przepraszająco – nie wygląda to dobrze.
Nie miałem do niej żalu. W końcu to my rozmawialiśmy nie zwracając uwagi na otoczenie. Z tej odległości musiała słyszeć wszystko.
-To nie jej wina, ani tym bardziej moja. Ten huncwot po prostu głupieje w górach. Żal mi jej, ale i szkoda jej dla niego.
-Już wtedy było widać, że go bierze.
Tak było. Aż do jego matury omijałem skrzętnie Tatry. Po zdanych egzaminach na uczelnię przywiozłem go wreszcie tu. Zaraz pierwszego dnia wyszliśmy na Halę i zostawiwszy plecaki w sypialni poszliśmy na mały spacer. Doszliśmy tylko pod próg Zmarzłego Stawu. Zmęczeni całą nocą w pociągu i wtaszczeniem gratów leżeliśmy w popołudniowej ciszy. Wtedy usłyszałem głosy z Granatów.
Nie było wątpliwości. Jakiś zespół ciężko pracował w ścianie. Systematycznie przepatrywałem żleb za żlebem i wypatrzyłem ich. Pokazałem synowi kierunek i spokojnie zacząłem go obserwować. Po jego reakcji natychmiast wiedziałem, jak to się skończy. I rzeczywiście, zanim poszedł na pierwszy wykład na tej swojej uczelni, już był członkiem kandydatem Klubu Wysokogórskiego.
Tego samego dnia wieczorem przed schroniskiem na Hali długo rozmawialiśmy z trzema starszymi kobietami. Kuba z zachwytem opowiadał o widzianych taternikach. One trochę dopytywały. Już po kilku zdaniach wiedziałem, że kobiety są mocno zaawansowane w górskim rzemiośle. Dwie z pewnością wspinały się kiedyś. Na pewno znały się od co najmniej dwudziestu lat. I właśnie moja obecna rozmówczyni rzuciła wtedy niby bez związku, że zjadłaby dużą porcję sałatki.
-A gdzie dają? – Kuba spytał leniwie. Pewnie uważał marzenie kobiety za całkowicie nierealne. Ziewał zmęczony atrakcjami ostatniej doby.
-Tam – powiedziała bezbarwnym tonem i pokazała na widoczny na tle wieczornego nieba budynek na Kasprowym.
Poderwał się i samym wzrokiem mnie spytał. Błysk w oczach mówił wszystko.
-Półtorej godziny, żółtym szlakiem, tuptuś – odparłem nie dowierzając własnym przeczuciom.
-Idę.
-Nie wariuj, za dwie godziny będzie zupełnie ciemno.
-Zdążę.
Dociągnął sznurowadła i wystartował tak jak stał. Wrócił po niecałych dwóch godzinach ledwo łapiąc oddech. Przyniósł wtedy całą furę tej sałatki i starczyło dla całej naszej piątki zamiast kolacji. Nie miał wtedy zielonego pojęcia, że swoim zachowaniem potwierdził dobre predyspozycje psychiczne do zespołowego działania w górach. Zarówno ja, jak i moje rozmówczynie wiedzieliśmy dobrze, jak takie inklinacje zbadać i jak one mogą się rozwinąć. Niesamowite było jedynie to, że ten klasyczny wręcz eksperyment psychologiczny zrobiliśmy bez żadnych wcześniejszych uzgodnień.
.................
-A jak tam pani koleżanki? – spytałem przerywając wspomnienia.
-Są tu.
Oczywiście, za dwa dni piętnasty sierpnia. Ich czas. Rusinowa.
-Krysia przyszła dzisiaj i od obiadu śpi a Alina poszła jak zwykle, na świstaki. Nie ma jej od rana – kończyła wyjaśniać.
Te świstaki to była niesamowita historia. Alina namiętnie je fotografowała. Miała podobno kilka tysięcy własnych zdjęć tych zwierząt. Od ponad dwudziestu lat przyjeżdża w pierwszej połowie sierpnia w Tatry i fotografuje świstaki. Nawet nie wchodzi na żadne szczyty. Chodzi tylko po to by fotografować. Wyłącznie świstaki.
Wtedy, pięć lat temu po kilku dniach na Hali przenieśliśmy się do MOka. One też. Zupełnie przypadkowo znów nocowaliśmy w jednej sali. Wracając z Kubą z Wrót spotkaliśmy panią Alinę na płaśni pod Mnichem. Ze strasznie starą Leicą w ręce skradała się za skałą. Nadchodząc spłoszyliśmy obiekt jej polowania, ale nie miała pretensji. Siedzieliśmy potem w trójkę oparci o jeden wielki głaz. Przed sobą mieliśmy Mnicha. Z tego miejsca nie był wcale taki niebotyczny. Darek badał wzrokiem odległe ściany. Ja oglądałem jej zabytkowy aparat a ona zupełnie nie pytana i bez widocznego powodu zaczęła opowiadać:
-Mąż zginął na Mięguszu. Szliśmy razem. On prowadził. Odpadł, a ja nie utrzymałam go. Nawet szybko zdjęli mnie ze ściany. Od tamtego wypadku nie dotknęłam liny i nie zeszłam poza szlak. Boję się. Co roku tu przyjeżdżam. Podchodzę tak wysoko w górę, aż przychodzi strach. Dalej nie potrafię iść, więc zostaję i zaczynam fotografować. Wygląda na to, że fotografuję ze strachu.
Już wtedy pomyślałem, że ona przyjeżdża w góry nie dla zdjęć, ale właśnie po ten strach. Nie odważyłem się jednak na taką uwagę. Wszak nie dla dyskusji opowiedziała nam swoją historię.
-Pani Alina dalej fotografuje tą starą Leicą? – wróciłem do realiów.
-A jakże, właśnie tu idzie.
Nadchodziła rzeczywiście. Spokojny krok starszej pani nie pozwalał nawet przypuszczać, że każdy dzień jej górskich wędrówek wiedzie do obezwładniającej granicy strachu i z powrotem. Z błyszczącą chromami Leicą na piersiach wyglądała jak zadowolony z życia niemiecki turysta.
Podchodziła do mojej rozmówczyni i dopiero gdy się przedstawiłem, skojarzyła moją twarz.
-A jak tam Kuba?
-W porządku. Skończył studia. Teraz wspina się po słowackiej stronie.
-Wiedziałam, że będzie się wspinał.
-Krysia przyszła w południe i teraz śpi. Skoro jesteś, to pójdziemy po nią. Ona mówiła, że przyniosła jakieś ciasto. Uczcimy takie spotkanie po latach.
Nie byliśmy na ty, ale chyba dobrze zapamiętałem imię – Zofia. Ciągle mówiła o jedzeniu. Była szczupła, ale z pewnością lubiła zjeść. Wtedy w Morskim Oku też to było widoczne. Mój plecak transportowy stał oparty o łóżko. W otwartej dolnej kieszeni widoczny był spory zapas konserw. Kończyliśmy już pobyt i tych puszek mieliśmy w nadmiarze. Codziennie odkupywała od nas jakąś, choć też miała wystarczający zapas prowiantu. Dla żartu wyjmowałem za każdym razem wszystkie, by mogła sobie wybrać. Przepraszała za to nagabywanie, ale widziałem, że było to silniejsze od niej:
-Widzi pan ja zawsze byłam gruba. Jak zaczęłam się wspinać, instruktor powiedział mi że powinnam schudnąć. Taki instruktor jest na początku wszystkim – prawie bogiem. Kochałam się w nim i bardzo chciałam dobrze się wspinać. On oczywiście nic nie wiedział. Głupia byłam. Skończyło się anoreksją. Długo się leczyłam, ponad rok. Jak wyszłam ze szpitala, mój instruktor miał już żonę. I od tamtej pory ciągle chcę coś zjeść.
Teraz poszły po panią Krystynę i wiedziałem że potrwa to długo. Mogłem bez pośpiechu pójść pod prysznic.
Dziwne to były kobiety. Mieszkały każda w innej części kraju. Przejawiały nadzwyczajny poziom zażyłości, ale na pewno nie były spowinowacone. Przynajmniej w normalnym tego słowa znaczeniu. Bardzo już zaawansowane w latach, ale co roku przed odpustem na Rusinowej Polanie spotykały się w którymś z pobliskich schronisk i razem szły na to wyjątkowe nabożeństwo. Najtrudniej było poruszać się właśnie najstarszej z nich, pani Krystynie. Miała daleko zaawansowany ischias.
Przy poprzednim naszym spotkaniu zawsze było tak, że kiedy my wychodziliśmy w góry, one jeszcze spały. Bardzo uważaliśmy by ich nie obudzić. Tylko raz, w Morskim Oku, odpuściliśmy sobie bo lało od rana. Pospaliśmy dłużej. Obudziły mnie tłumione stękania.
Wtedy zobaczyłem z jakim trudem wstaje z łóżka pani Krystyna. Najpierw wysunęła się z łóżka na klęczki. Z tej pozycji dopiero unosiła tułów. Nie całkiem wyprostowana stawała na nogi. Wpół zgarbiona, z laską w ręku podchodziła do ściany i tam wreszcie całkiem się prostowała. Trwało to dobrych dziesięć minut
Udawałem że śpię, ale Kuba obudzony jej stękaniem, przyglądał się udręczonej kobiecie. Miał we wzroku pewnie więcej przerażenia niż ciekawości bo w głosie pani Krystyny usłyszałem tylko autoironię:
-Widzisz chłopcze, tak się kończą noce w kolebach. Jak już zaczniesz się wspinać, nigdy nie śpij na gołych skałach. Za młodu to nawet przyjemne, ale na starość wygląda kiepsko.
Kuba nic nie powiedział. Szybko wstał i wyszedł do toalety. Powlokła się za nim postukując laską. Panią Krystynę zawsze kojarzę z laską. Po śniadaniu poruszała się już sprawniej, ale zawsze wolno i jakby dostojnie.
Jak ona chodziła po górach? Nie miałem pojęcia. Nigdy nie spotkałem jej w drodze. Tego dnia, gdy widziałem jej wstawanie, był właśnie piętnasty sierpnia i trzy nasze znajome poszły z MOka na Rusinową Polanę. Wróciły późnym popołudniem zlane deszczem na wylot.
Nas, przy tak paskudnej pogodzie, nic nie było w stanie wygonić ze schroniska. Nawet ruskie pierogi u Poraja nie dawały wystarczającej motywacji. Przesiedzieliśmy tam cały dzień.
Teraz też ... wyszła z Kuźnic na Halę. Dla zdrowego osobnika to niezbyt wielki wyczyn, choć wielokrotnie widziałem zdychających na tej drodze osiłków. Bardzo wiele osób uważa swoje wyjście na Halę za ogromne osiągnięcie dowodzące ponadprzeciętnych ambicji turystycznych.
Jak to się ma do determinacji pani Krystyny? Przecież ona za dwa dni pójdzie stąd przez Gęsią Szyję na tą mszę. Dla zdrowego człowieka ponad trzy godziny marszu w jedną stronę! Czy mnie by się tak chciało?
Tak rozmyślając wszedłem do słabo zapełnionej jadalni. Ciche rozmowy tonęły w dużej przestrzeni. Wieczorem więcej posiłków pochodzi z własnych zapasów turystów niż ze schroniskowej kuchni. Na stołach pełno było najróżniejszych produktów, ale to właśnie stanowi szczególny koloryt wieczorów w schroniskowych jadalniach. Mimo tej różnorodności wyglądało schludnie. Nie było najmniejszego śladu po panującym tu w południe bałaganie. Na końcu sali ktoś cicho grał na gitarze.
Moje znajome siedziały w komplecie przy stole. Przywitałem się z panią Krystyną. Przez te pięć lat to ona postarzała się najbardziej. Miała naprawdę sędziwy wygląd. Tylko czerstwa twarz i jasne spojrzenie wskazywało na dużą jeszcze chęć do życia.
Na stole leżał duży kawał placka z jagodami. Pachniał domową kuchnią. W tym miejscu to był wyjątkowy rarytas.
-Skąd pani ma ten placek?
-A byłam tydzień u znajomej gaździny w Chochołowie i dała mi go na pożegnanie.
-I przyniosła go pani tu na górę... w plecaku?
-Ano. Sam nie chciał wejść.
Porozmawialiśmy sobie tego wieczora bardzo długo. Pękła przy tym jakaś butelka grzańca. Nad poczynaniami Kuby kiwały głowami, ale bez widocznej dezaprobaty. Mnie też jakby przeszła złość na szaleństwa i nieodpowiedzialność syna.
Rano poleciałem przez Zawrat do Piątki po szarlotkę babci Krzeptowskiej. Pół blachy tego specjału zapakowałem do plecaka i wróciłem po południu na Halę.
Na moim posłaniu w sypialni zastałem karteczkę przyciśniętą cukierkiem:
„Już nie czekam. Ucałowania i trochę słodkości. Anka” - dobra, rozumna Dziewczyna.
Znajome bezbłędnie rozpoznały pochodzenie ciasta, a kiedy spytały jak się tu znalazło - mogłem odpowiedzieć tylko:
-Samo nie chciało przyjść.
-Zupełnie jak tamta sałatka z Kasprowego – ależ miały pamięć te kobiety.