Ostry Szczyt (Ostrý štít; 2360 m n.p.m.)
źródło: http://www.tatry.nfo.sk/Ostry Szczyt odegrał bardzo ważną, wręcz przełomową rolę w historii taternictwa. Przez wiele lat uważany był za „nieosiągalny nawet dla najlepszego wspinacza”, a próby jego zdobycia stanowiły najpoważniejsze taternickie wyzwanie. Gdy końcem lata 1902 r. Karol Englisch obwieścił światu, że „Śpiczasty wzięty” dokonał się pierwszy przełom – to, co wydawało się nieosiągalne, stało się możliwe. Ostry stracił tym samym miano góry niedostępnej, ale zyskał nowe, nie mniej honorne – najtrudniejszy szczyt w Tatrach. W następnych latach dokonał się kolejny przełom – padła południowa ściana Ostrego, a powstała na niej droga stanowiła ówczesny rekord trudności (Haberlein IV).
Od czasów pionierskiego wejścia na Ostry wiele się jednak zmieniło. Dziś drogi na jego południowej ścianie nie należą już do najtrudniejszych w Tatrach, ale są tak samo piękne jak dawniej i oferują wspaniałą wspinaczkę w ciepłym granicie. Sam Ostry zaś, przez wielu nadal uważany jest za jeden z najładniejszych szczytów w Tatrach.
Mnie Ostry przyciągał jednak nie tylko swoim pięknym, oryginalnym kształtem i ciekawymi drogami, w tym polecaną przez wiele osób drogą Motyki, ale także, a może przede wszystkim swą barwną historią, zwłaszcza tą związaną z pierwszym wejściem, bo czy Englisch tak naprawdę jako pierwszy stanął na Ostrym Szczycie?
Pomysł zmierzenia się z Ostrym nie był nowy – myślałem o tym już dużo wcześniej, jednak jakoś tak nigdy się nie składało, by go wcielić w życie. Na szczęście w końcu pojawiła się szansa…
Standardowo po północy wyruszam do Krakowa, skąd zabieram Marcina, oraz drugi zespół, który tworzą Olga i Sebastian. Wszyscy razem „grzejemy” do naszych południowych sąsiadów.
Po dotarciu na parking w Starym Smokowcu, rozdzielamy się, życząc sobie wzajemnie powodzenia. Od tej chwili działamy w dwóch niezależnych zespołach.
Wraz z Marcinem udajemy się w kierunku Zbójnickiej chaty. Już na samą myśl, że trzeba zrobić niemal 1000 m przewyższenia nie dochodząc nawet pod ścianę trochę się nam odechciewa, ale w końcu sami tego chcieliśmy, więc nie narzekamy (za bardzo). Droga trochę się dłuży, ale w miarę sprawnie dochodzimy do charakterystycznego miejsca przy drewnianym mostku, gdzie mamy do wyboru dwa warianty dalszego podejścia. Możemy iść skrótem po niezbyt zachęcająco wyglądających trawkach i ośnieżonych jeszcze zboczach lub kontynuować naokoło - komfortowym szlakiem. Wybieramy tą drugą opcję i skarżąc się od czasu do czasu na swoją formę docieramy do schroniska, skąd kierujemy się dalej pod południową ścianę naszego dzisiejszego celu. Specjalnie się nam nie spieszy – nie ma dziś z nami naszego kolegi, znanego w niektórych kręgach jako „zapierdalacz”, toteż możemy sobie na to pozwolić.


Taka lampa towarzyszyła nam do samego wieczoraPanoramkaPod ścianę docieramy po nieco ponad 4h marszu. Ku naszemu zaskoczeniu jesteśmy zupełnie sami. Z daleka widzimy tylko jeden zespół zmierzający w naszym kierunku. Aż dziw bierze, że przy tak pięknej pogodzie nikt więcej nie działa w tym rejonie, no ale jakoś specjalnie nie narzekamy z tego powodu.
Ostry już czeka…
…więc czas się zbieraćWykorzystując dogodne miejsce jemy drugie śniadanko. Zagryzając przeterminowaną czekoladą Marcina, zakładamy graty i szykujemy się do drogi. Już na wstępie jest ciekawie, ponieważ, by dostać się na miejsce startu „Motyki” musimy przejść niewielkie pole śnieżne, które kończy się metrową szczeliną przy ścianie. Idę więc w trekach do wspomnianej szczeliny, tam montuję „pancerny stan z jednego hexa” i zmieniam butki. Wygląda to trochę jak w cyrku, ale w końcu się udaje – możemy zaczynać.
fot. Marcin /Kombinacja alpejska, czyli zmiana obuwia/Pierwszy wyciąg to bardzo ładne wspinanie po nagrzanych od słońca granitowych płytach. Kończę go na dość wygodnej półeczce, nieco poniżej przewieszki i zaczynam ściągać partnera, który najpierw musi wykonać te same ewolucje, by założyć baletki. Marcin szybko dociera do stanowiska i zaczyna się mała rozkmina pt.: „jak tu obejść tę przewieszkę”. Postanawia iść po skosie w prawo, jednak szybko zaczyna mu coś nie grać. Przyglądając się temu, co się dzieje, dostrzegam jakiś hak, który moim zdaniem znajduje się już na sąsiedniej drodze toteż sugeruję Marcinowu, by zawrócił i zaczął jednak centralnie do góry. Tak też robi – sprytnie przewija się przez przewieszkę, zakłada powyżej stan i mnie ściąga. Idę śladem partnera. Mam komfort asekuracji górnej, a w takich sytuacjach dużo to daje, więc szybko pokonuję tę czujną przewiechę, jednak, gdy dochodzę do stanu, wspólnie stwierdzamy, że było grubo i, że wcale nie wyglądało to na czwórkowe trudności.
Kolejny wyciąg prowadzi prosto w górę ku wielkim przewiechom. Trudności są tu nieznaczne. W ten sposób dostajemy się w miejsce uznane za kluczowe, jednak, gdy je już pokonaliśmy, nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że w porównaniu do wcześniejszej przewieszki, to jest banalne – co prawda dość mocno eksponowane, ale z użytecznymi klamami i wygodnymi stopniami.
Dalsze wyciągi są znacznie łatwiejsze, jednak słońce już nam tak dogrzało, że wspinaczka robi się coraz bardziej leniwa i wszystko zaczyna się dłużyć.
fot. Marcin
fot. MarcinW końcu meldujemy się na szczycie Ostrego. Cieszymy się widokami i jesteśmy zadowoleni, że bez większych problemów udało się tu dostać, choć chyba najbardziej cieszy nas fakt, że nareszcie możemy zrzucić ciążące plecaki, cały ten szpej i spokojnie posiedzieć zajadając kanapki. Następnie odnajdujemy książkę szczytową składającą się z jednej kartki A4 z aż dwoma wpisami – w tym jednym Pawła i ekipy. Wpisujemy się i my, zaczynając myśleć co dalej. Początkowy plan zakładał powrót granią do Białej Ławki, jednak jesteśmy już tak zmęczeni tym prażącym słońcem i ogólnym niewyspaniem, że postanawiamy zjeżdżać. W końcu grań ta nie jest wcale krótka, a i do najłatwiejszych również nie należy. Inna sprawa, że nasz zaprzyjaźniony zespół już się dopytuje gdzie jesteśmy, więc najwyższy czas żeby wracać.
fot. Marcin /a na szczycie…/
fot. Marcin /…prawie jak na rybach/By dostać się do pierwszego stanowiska zjazdowego pokonujemy jakieś 20 m eksponowanej grani. Tam zaczynamy serię zjazdów. Pierwsze dwa są niemal w jednej linii, natomiast żeby dostać się do trzeciego musimy przetrawersować kilkanaście metrów w kierunku Białej Ławki. Stamtąd jeszcze 4 zjazdy i „łapiemy” podstawę ściany. [Stanowiska zjazdowe nie budzą zastrzeżeń, a sama linia zjazdów jest dobrze zorganizowana, toteż prawdopodobieństwo zaklinowania liny jest raczej nikłe.]
Będąc już pod ścianą zwijamy wszystkie graty do worów, włączamy autopilota i zaczynamy drogę powrotną na parking. W tą stronę powinno pójść znacznie szybciej, ale niestety… Po niespełna 100 m łatwego zejścia coś mi strzela w kolanie. Tu zaczyna się mój mały dramat, gdyż od tej chwili każdy kolejny krok sprawia mi duży ból, a do pokonania jeszcze szmat drogi. Jestem strasznie wkurzony. Kuśtykam w żółwim tempie, przeklinając to cholerne kolano. Ciągle powtarzam sobie, że już niedaleko i, że dam radę, ale droga powrotna wydaje się nie mieć końca. Po wykrzyczeniu już chyba wszystkich przekleństw, które znam, w końcu dochodzimy do Hrebienoka. Od dawna jest już ciemno. Teraz już „tylko” ostatni odcinek, który ciśniemy asfaltem, bo to zawsze trochę lepiej dla mojej nogi. Znowu się strasznie dłuży, ale przynajmniej idzie się lepiej i szybciej. Około 22 nareszcie dochodzę do parkingu. Widząc auto ucieszyłem się chyba bardziej niż po zdobyciu Ostrego. Odnajduję jeszcze za wycieraczką karteczkę od Kilerusa (również Was pozdrawiam ciule!) i wszyscy w komplecie wracamy do domów.
Równo rok temu, akcja „od auta do auta” rozpoczynająca sezon letni w Tatrach trwała okrągłe 24h, teraz „jedyne” 17h. Jest progres!!
Więcej zdjęć na stronie: Ostry Szczyt